Zakładką użytej do tej książki nie bez powodu został liść gingko biloba. Bo książkę czytałam, do pewnego momentu jednak. Kiedy się za nią wzięłam zaczęło mi się trochę przypominać, ale to pierwsze kilkadziesiąt stron zaledwie, więc w zasadzie same nowości. A cóż tu mamy? Mamy masonów. Ich tajemnice i odpowiedzi których się szuka. Mamy odciętą dłoń, która staje się zaproszeniem do gry wysłanym przez głodnego odpowiedzi Mal'akha. Mamy CIA. Mamy neotykę. Historię. To co w zasadzie najbardziej lubię u Browna. Apetyczny koktajl, który w "Zaginionym symbolu" nie wydawał się zbyt dziwaczny. Lubię sposób w jaki dostarcza mi (pseudo)wiedzę i jestem szczęśliwa, bo tak naprawdę nie lubię się zastanawiać czy fakty które przedstawił są prawdziwe. Dobra, wciągająca historia dziejąca się tym razem w Waszyngtonie.
Brown chyba lubi zawsze zahaczyć o społeczeństwo księży, bo i tutaj, choć rola kapłana jest znacząca to jednak dość epizodyczna. Jakby autor nie mógł się obejść i musiał, po prostu musiał, mieć księdza.
Ciągle jestem też pełna podziwu dla bohaterów i ich żelaznej kondycji. Żadnej większej zadyszki, bólu serca i tego typu problemów. Nic, tylko parcie do przodu. Ja po prostu się starzeję, czas mi do lekarza chyba, skoro zaczynam im tego zazdrościć.
Można śmiało wypożyczać z biblioteki i czytać, bo książka gwarantuje oderwanie od rzeczywistości na kilka dobrych godzin.
A zatem:
Otwórzcie umysły, drodzy przyjaciele. Wszyscy boimy się tego, czego nie rozumiemy.
Tego chyba nie czytałam, natomiast skończyłam Kobietę w oknie, podobała mi się, chociaż scena na dachu w czasie burzy nie do końca, zbyt filmowa...
OdpowiedzUsuńHah, trudno trafić na ideał.
Usuń