24 lis 2020

"Siedem grzechów głównych", C. Taylor.

Nim rok się skończy chciałam, jak wcześniej wspominałam, pozbyć się z sekcji 'teraz czytam' książek, których już raczej na sto procent nie przeczytam.

Są na szczęście tylko dwie, co mnie niezmiernie raduje.

Pierwszą z nich jest "Siedem grzechów głównych" Coreya Taylora. Jest to najprawdopodobniej jedyna książka piosenkarza, która została wydana u nas (jeśli nic się nie zmieniło), bo on sam napisał jeszcze dwie. Ta książka i to, że nie przeczytałam jej do końca dręczy mnie już od dłuższego czasu, ale nasiliło się to kiedy Taylor wydał w końcu swoją solową płytę. Znamy jego występy ze Slipknotem, znamy ze Stone Sour, możemy więc dowiedzieć się co siedzi w nim samym. 


Ta książka mnie jednak rozczarowała. Powiedzmy sobie, że nie miałam bliżej określonych wymagań i nie spodziewałam się niczego konkretnego, ale nie tego. Taylor przytaczając różne historie ze swojego życia stwarzał rozdziały traktujące o kolejnych grzechach głównych i mam wrażenie, że w każdym z nich autor starał się przekonać mnie, że tak naprawdę ten grzech nie jest taki zły. Bo wszystko można usprawiedliwić. Być może i nie jestem gorliwą katoliczką, ale uważam, że dekalog akurat jest bardzo w porządku. To są proste i jasne zakazy, proste i jasne nakazy. Można się na nie obrażać, ale zgadza się to z moją ulubioną zasadą czyli "nie czyń drugiemu co tobie nie miłe". Proste. Grzechy główne też podciągam pod tą kategorię. Pomagają. Nie myślę o nich w każdej chwili życia, ale warto pamiętać.

A po każdym rozdziale miałam wrażenie, że Corey do mnie mówi, że 'eee, no może i faktycznie, ale wiesz, przymkniesz oko i jakoś przeżyjesz'.

Drażniło mnie to.

Znam teksty jego piosenek i wiedziałam, że nie są to radosne i pozytywne treści dla dzieci. Nigdy jednak nie zastanawiałam się jakoś głębiej co on takiego ma w głowie, że takie rzeczy tworzy. I po dobrnięciu do połowy tej książki stwierdzam, że jednak bliżej nie chciałabym go poznać. Nie sądzę, że bym się z nim dogadała. Historie, które przytaczał sprawiały, że mi jeżyły się włosy na głowie. Gnidy, narkotyki i alkohol lejący się litrami. Nie, nie, nie.

No, ale eksperyment był fajny. Pomijając już poruszane tematy to bardzo bym chciała, żeby Corey został podcasterem, bo bardzo dobrze się to czytało. Jakby siedział obok i opowiadał to co mu ślina na język przyniesie. Napisał książkę, bo miał coś do przekazania, a nie po to by tworzyć nową klasykę literatury. Sam na końcu wspomina, że opinie po lekturze całości były skrajnie różne i jego rodzina nie przyjęła tego tekstu zbyt dobrze, a przyjaciele się śmiali. On jednak spełnił swoje marzenie i czuł się z tym dobrze. A chyba o to chodzi.

Z tej książki jednak zostanie ze mną na bardzo długo jeden cytat:
 

    Noce, których nie pamiętacie zawsze rodzą historie, których nie zapomnicie.

________________________________________

A wiecie co jest zupełnie totalnie najgorsze? Że jutro jest premiera "Słońca w mroku" i mam zamówioną tą książkę i nic nie wskazuje na to by Empik ją jutro dostarczył. Bo paczka jest zaledwie 'skompletowana'. I nic mnie nie interesuje, że termin dostawy to 25 - 26.11.2020. Jutro jest premieraaaa... Co najgorsze Małż jutro będzie w Poznaniu, bo mama musi odebrać leki, a ja nie mogę anulować zamówienia, bo w paczce przyjdą też inne książki, kupione w promocji 3 za 2. Tak, wiem, że to chyba nie będzie hit, ale chciałabym po prostu przeczytać tą książkę i poznać tą historię z perspektywy Edwarda.

Na pocieszenie przywiezie mi jednak nowe felietony Jeremy'ego Clarksona.




22 lis 2020

Koniec świata po raz wtóry.

Powiem wam że zaczyna się kończyć świat jaki znam i jaki lubię. Faktycznie, to że blogger trochę zmienił swoją szatę jestem w stanie przeboleć, bo w zasadzie nie było tak strasznie. Dzisiaj jednak mając czas i chęci chciałam przejrzeć serwis zBLOGowani. Gromadził on blogi i można było tam sobie przeglądać różnorakie strony, można było polecić czy zapisać sobie ulubione wpisy. Mój blog był tam też zapisany, bo preferuje takie mało agresywne formy promocji. Nie jestem zbyt nachalna, a jeśli kogoś zainteresuje mój wpis to kliknie i poczyta. Wszystko dodawało się tam samo. Nie bardzo orientuję się w liczbie aktywnych uczestników i może właśnie to było moim błędem, bo kiedy dziś chciałam dostać się na tą stronę przywitał mnie komunikat, że serwis dnia 1.11.2020 został zamknięty. Znając życie pewnie przegapiłam info o tym w poczcie elektronicznej i zasmutkowałam się bardzo.

Szczerze, szukałam sobie jakieś alternatywy. Właśnie takiej, że o, może ktoś sobie zobaczy, kliknie, coś tam napisze. Jeszcze bardziej szczerze - wiadomo, że to co piszę nie może być czymś co będzie kształtowało czy dostarczało sporo informacji na temat książek. Im więcej podcastów czy filmów na yt poświęconych książkom oglądam tym głupsza się sobie wydaję. I śmieszna w tym co piszę.

Dlatego szukałam dość prostej relacji.

I trudno o to.

Z instagramem jest jasno. Nie mam talentu do zdjęć, a w końcu o to tam właśnie chodzi. Poza tym te literki są tam małe, a dwukrotne uderzenie w ekranik wydaje się łatwiejsze. Ale jest społecznie. W zasadzie kiedy ja się do kogoś odezwę zazwyczaj mogę liczyć na odpowiedz, u mnie się to nie zdarzało. Koniec końców od dłuższego już czasu dodaję tam tylko zdjęcia cytatów z książek. A w tym temacie:

 

Tumblr. Mam wrażenie, że tam są same gify, kawaii i ludzie piszący po angielsku. W gruncie rzeczy jeśli trafiałam na nasz ojczysty język to były tam bardzo depresyjne teksty ludzi, którzy byli jeszcze bardziej zasmutkowani niż ja. A może po prostu nie poznałam jeszcze tajników poruszania się po tym serwisie.

Facebook. Och, dam już temu spokój.

Dlatego też wracam sobie tutaj trochę pomarudzić i ponarzekać, bo wydaje się, że już nic innego mi nie pozostało. Lubię kiedy treść jest możliwie ładnie przedstawiona, lubię czytelne litery. Lubię kiedy widzę najpierw swoje pierdoły, a dopiero później zerkam na boczny pasek by zobaczyć kto co napisał. Lubię pisać nawet jeśli piszę głupoty. Nie muszę ich opatrywać ładnym zdjęciem i hasztagami.

Jeśli ktoś ma jakąś lepszą opcję to niech się niż podzieli, chętnie sprawdzę, choćby tylko dlatego by znów móc tu wrócić z poczuciem świętego spokoju.


19 lis 2020

"Siostra Księżyca", L. Riley.

Jakiś miesiąc temu byłam nastawiona do jesieni bardzo pozytywnie. W myślach byłam tą opatuloną w ciepłe swetry jesieniarą, która szura liśćmi, podziwia ich kolory i cieszy się z kasztanowych ludków, których małą społeczność sama by stworzyła. I nie wiem kiedy to minęło. I nie wiem co się stało. Wiadomo, że w tygodniu może się nie chcieć, bo praca itd, ale w niedzielę, nawet kiedy była jeszcze w miarę ładna pogoda gniłam w domu i wychodziłam tylko po to by pobawić się z psami.

A teraz mnie bolą plecy i nie wiem dlaczego.

Ale, ale ponieważ są książki zawsze można uciec i od bólu i od brzydkiej pogody. Ucieczka od bólu trwa trochę dłużej, bo udaje się go jeszcze odpędzić ciepłem i jakąś wygodną pozycją. Natomiast od brzydkiej pogody ucieka się zaraz po przeczytaniu kilku słów, bo spora część książki pod tytułem "Siostra Księżyca" dzieje się w słonecznej Hiszpanii. I tam są drzewa pomarańczy i gaje oliwne i słońce i wszystko co dość przyjemne. Ogólnie chyba się starzeję skoro tak zależy mi na odpowiednich warunkach meteorologicznych. Nawet w książkach.

Lucinda Riley tym razem opowiada o Tiggy. Kolejnej z adoptowanych sióstr D'Apliese. Kochającej przyrodę i zwierzęta weganki, która jak i jej poprzedniczki szuka swojego miejsca w życiu. 

Jest to piąty tom z serii i mimo wszystko, że jest w tym już jakiś schemat to nie jest nudno. Może dlatego, że to co najciekawsze dzieje się zazwyczaj w przeszłości i można dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. W "Siostrze Księżyca" poznajemy kulturę Cyganów i ich sposób na życie oraz kulturę flamenco. Powiedzmy sobie szczerze - dla mnie Cyganie kojarzą się ze złotem, wielkimi domami i wielkimi nagrobkami na cmentarzach. W 1912 roku mieszkali w grotach, żyli zgodnie z rytmem natury, a ich ulubionymi rozrywkami była gra na gitarze i taniec. Śledzimy ścieżkę kariery babki naszej głównej bohaterki, która pragnie zostać najlepszą i najbardziej znaną tancerką flamenco na świecie.

Cóż więcej? Książkę czytało się z przyjemnością i zainteresowaniem. Poprzedziłam ją "Listem w butelce" od Sparksa i było to jak przysłowiowy dzień do nocy. Teraz tylko "Siostra Słońca" i czekanie na zakończenie serii :)


11 lis 2020

O liściach, zatokach i porządkach.

Zastanawiam się czy w tym roku w ogóle będzie zima. Liście palmy madagaskarskiej ciągle się jej trzymają. Jak to tej pory nie spadł ani jeden i tak sobie myślę co to może znaczyć. Wydaje mi się, że już powinny zacząć opadać, a te nic.

Jedną z moich typowo jesiennych dolegliwości jest zapalenie zatok. W robocie czasem zimno, przeciągi to norma, no więc nic też dziwnego, że czasem boli. I ostatnio też zaczęło i to chyba z jakąś gorączką nawet, więc po chwili przemyśleń postanowiłam, że pora zadzwonić do medyka. Tym bardziej, że to nie pierwszy raz w przeciągu ostatniego miesiąca. "Jesteś na 37 miejscu w kolejce oczekujących..." Tak, ten kto mówi, że nie ma problemu z dodzwonieniem się do lekarza chyba ma przychodnię na wsi. Nie mieszkam ani w Warszawie, ani w Kaliszu choćby, a problemiki są. No, ale próbując jeszcze kilka razy (za każdym kolejka sukcesywnie się zmniejszała) myślałam i myślałam. I wymyśliłam, że chyba lepiej zrobię kiedy pójdę do apteki. Bo się jednak wystraszyłam, że zaraz skierują mnie na kwarantannę, że i Małża i rodziców też, a tu to w planach i tamto i co? Siedzę więc teraz w polarowej opasce na głowie, Amol przyjmuję doporowo i mam nadzieję, że jakoś się wykuruję.

Dziś już raczej nie, bo sobie czytam "Siostrę Księżyca", ale chciałabym rozliczyć się w końcu z książkami, które nieszczęśliwie utknęły w sekcji 'teraz czytam'. Już nie pamiętam od kiedy tam są, ale mnie to zaczyna drażnić. Wiem, że nie przeczytam tych książek do końca, nawet na nie nie spoglądam, ale widzę je na stronie bloga i muszę z nimi zrobić porządek.

A co do książek Luciny Riley i jej serii o siostrach D'Apliese - dobrze będzie zamknąć choć jeden cykl w tym roku. Bo z felietonami Clarksona chyba nie dam rady.

7 lis 2020

Przygotowując się na narodową kwarantannę.

Bo nie mam wątpliwości, że ona w końcu nastąpi. Przynajmniej ją zapowiadają, więc uważam, że szanse są wysokie.

By nie włóczyć się za dużo po sklepach zakupiłam rzeczy, których nie chce mi się kupować na ogół w spożywczaku. Udało mi się też rzutem na taśmę wypożyczyć zapas książek dla ojca, bo przecież zamknęli biblioteki. Widocznie one są bardziej niebezpieczne niż markety w których przewala się tłum ludzi na przestrzeni dnia. Do fryzjera nie idę, bo byłam całkiem niedawno. Z usług kosmetyczki nie zwykłam korzystać. Coroczna sesja u dentysty odhaczona. Czeka nas jeszcze wizyta w sklepie budowlanym, bo kiedy już będziemy siedzieć w domu, a pogoda będzie okej zamierzamy docieplić fundamenty. Sama chcę odwiedzić też jeszcze pasmanterię i dokupić sobie muliny, bo się uczę, bo to mnie odpręża i pozwala zapomnieć choćby na moment o tym koszmarnym świecie. Ćwiczę, ćwiczenia wyglądają tak:

Dlaczego tak się przygotowuję? Cóż, myślę, że teraz kwarantanna nas nie ominie, tym bardziej, że przeczytałam iż zakłady, które nie produkują rzeczy najpotrzebniejszych też zostaną zamknięte. A kolumny audio raczej nie są chlebem ani mięsem. Mam nadzieję, że będzie to krótkie i możliwie bezbolesne.

Mam krzyżówki, dużo książek, fajne podcasty, ulubione radio, rodzinę w domu, dwa psy i kota. Oraz podwórko.

Same luksusy :)