30 wrz 2018

Z wieczorną wizytą u "Kobiety w oknie".

Czasem czuję się jak Anna. Nie chodzę na całodobowym rauszu czy to od alkoholu czy od leków (czy od jednego i od drugiego), ale ciężko mi się zwlec z łóżka. Ciężko mi się zmobilizować i chcieć czegoś więcej niż dotrwania do wieczora czy późnego popołudnia kiedy to mogę po prostu usiąść. Nie jest to związane z chorobą (agorafobia), wypadkiem czy rozstaniem z rodziną jak u bohaterki, ot stan ducha, który czasem po prostu pozwala sobie na zbyt wiele. Z Anną mogłabym się zaprzyjaźnić i myślę, że chętnie nawet bym jej pomagała. Może tylko tyle by wystarczyło aby oderwała się od siedzenia z aparatem w czterech ścianach. Może nie potrzebowałaby parasola. Może i mi by to jakoś pomogło.

Może nic by się nie stało. Nie widziałaby niczego, co pociągałoby za sobą serię zdarzeń, którą trudno nazwać fortunną. Jestem też ciekawa z kim Anna pozwoliła sobie na romans (jakoś mi to do niej nie pasuje) i dlaczego tego mężczyzny teraz nigdzie nie ma. A może się dopiero pojawi? Dlaczego do tej pory o nim nie wspomina?

Jestem po połowie książki i nie wiem czego się spodziewać dalej. Bo trudno określić w którą stronę potoczy się historia i w ogóle jak się potoczy. Doktor Fox podejmuje pewne kroki. ("Oddycham. Cały czas.") Zmusza się do działania, bo napędza ją niepokój (o siebie? O sąsiadkę?). Chce poznać prawdę o tym co widziała(?) i chyba też o sobie. Podejmuje działanie. ("Jeden, dwa, trzy, cztery.") Mimo wszystko nie jest tak pasywna jak wydawało się na początku. To dobrze.

Książka każąca patrzeć na ludzi trochę inaczej. Każąca być mimo wszystko trochę bardziej otwartym i odważniejszym, bo zamykanie się w czterech ścianach nikomu nie służy, czy mowa o chorobie czy o charakterze. Poszliśmy dziś na spacer i jest lepiej. Trochę, ale lepiej i perspektywa tygodnia nie wydaje się być zbyt przygnębiająca. Raczej nie zaszufladkuję tej książki w kategorii 'tylko thriller'. Dla mnie osobiście jest ona swoistą przestrogą o której powinnam pamiętać by się nie zatracić.

_____________________________________________________________________
A oto nowe półki. Zaaprobowane.


27 wrz 2018

Z życia książkowego trutnia.

Nie lubię kiedy jestem w stanie choroby pośredniej. Nie w stu procentach zdrowa, ale też i nie tak chora bym mogła ubiegać się o zwolnienie lekarskie. Nic się nie chce, a robić trzeba. Książki też by się chciało czytać, ale litery nie chcą się składać w całość. A stos wstydu ciągle rośnie i rośnie.

Ale to nie moja wina, że one same sobie wpadają w kolejkę. Mogłoby być prosto. Cała seria o Harrym. Nie, bo muszą być przerywniki, bo tak się nie czyta. To przerywniki. Dłuższe. Krótkie. A tu jeszcze wpadło coś z biblioteki i przeczytać trzeba, bo to ma termin... No ale była, a na papierze zawsze lepiej się czyta. I tak kolejny tom Harry'ego się odwleka.

Stosik malałby też gdyby King pisał inaczej. Zaczęłam ten "Bastion". Bo bardzo mnie zaciekawił. Ale King jest Kingiem i oczywiście wpakował mnie na przynudzającą minę. Która jest wielka. I ciągnie się przez kilkadziesiąt stron.

Stos nie może się zmniejszyć przez olx i Biedronkę. Bo całość Wojny i Pokoju kosztowała 12 złotych (+przesyłka), a książki Clarksona były w promocji za 30 złotych. Tutaj przynajmniej jedna nie jest w pełni dla mnie. Clarkson pisze w niej głównie o samochodach więc pałeczkę przejmuje mąż. Na zdrowie. Jest też drugi tom o Mannitou (olx) i "Siostry", "Shantaram", "Bez śladu" (Biedronka). I kilka książek które sobie kupiłam na imieniny... W lipcu.

Nic to! Najważniejszy wydatek poczyniliśmy jednak przedwczoraj kiedy to po stołowaniu się w McDonaldsie (ostatni raz, naprawdę) i kinie poszliśmy do Ikei. I są! Nowe półki! Będzie więcej miejsca! W ogóle będzie miejsce na książki... Jutro planujemy wiercić i wieszać.

23 wrz 2018

"Córeczka".

Była "Siostrzyczka" pora więc teraz na "Córeczkę". Ot, jakoś zabawnie się złożyło, bo na półce są jeszcze "Siostry".


To dziwna książka. Nie dlatego, że historia opowiedziana przez autorkę jest jakaś zdziwaczała, ale dlatego, że czytało się ją łatwo, przy czym mnie osobiście nie wciągnęła. Jakbym nie mogła się skoncentrować, bo w gruncie rzeczy nie było na czym.

Opowieść sama w sobie jest jednak prosta. Simone i Matt. Para młodych ludzi, którzy dość szybko zostają rodzicami. Ich córka zostaje uprowadzona. Mija osiemnaście lat, a do Simone która wraz z Mattem ułożyła już sobie życie i przetrwała po tak strasznej stracie zgłasza się dziewczyna, która podaje się za zaginioną przed laty Helenę.

Czytałam i czytałam i czytało się fajnie. Nie mogłam się jednak na tej książce skoncentrować jakby nie potrafiła ona przyciągnąć mojej uwagi bez reszty. Jakby nie chciała. Akcja, choć się toczyła, toczyła się marnie. Niby coś się działo, ale nie było w tym napięcia, którego można by oczekiwać od thrillera. W dodatku mrocznego i psychologicznego jak głosi wydawca na okładce. Skądinąd fajnej okładce, podoba mi się.

W gruncie rzeczy nie potrafię powiedzieć czego mi w książce brakowało. Była po prostu taka sobie, a najciekawszymi były rozdziały należące do Matta. 

Gdyby ją porównać do przeczytanej poprzednio "Siostrzyczki", to wygrywają same postaci z książki Fortin. Były przynajmniej 'jakieś'. Tutaj są bardziej płaskie, Simone popija ciągle wino, coś tam ją niby napędza, ale jest jakby obdarta z emocji. Dystans jaki trzyma zdaje się zbyt wielki i aż martwi. Bohaterowie się mazgają, albo udają twardych, bo nagle trzeba takimi się stać. Historię ratuje w pewnym sensie zakończenie, bo autorka dość zręcznie odciąga uwagę od jednego z winnych i ujawnia jego rolę dopiero na samym końcu co mnie (miło) zaskoczyło.


W gruncie rzeczy więc nie żałuję, ale też i nie polecam gorąco.

17 wrz 2018

"Siostrzyczka".

Sue Fortin stworzyła coś co chyba przypadkiem stało się thrillerem. Ewentualnie czytelnik który chce znaleźć w thrillerze drugie dno znajdzie je bardzo łatwo.



Sprawa jest dość prosta. Rodzina - Clare, Luke + dwie córki. Matka Clare - Marion. Wszyscy mieszkają razem. Do szczęścia Clare i jej matki brakuje tylko siostry i córki. Alice. Zabrana przez ojca z domu wiele lat wstecz pozostaje nieuchwytna. Marion i Clare przez te wszystkie lata nie tracą nadziei i wciąż szukają. Pewnego dnia następuje przełom i od Alice przychodzi list za którego sprawą rozpędza się karuzela wydarzeń które nigdy nie powinny mieć miejsca.

Co zauważa sama autorka na końcu książki historia miała traktować o stosunkach między ludźmi i o uczuciach jakie mogą pojawić się kiedy w najbliższym nam otoczeniu zachodzą zmiany z którymi musimy się zmierzyć.

Dla mnie najlepszym z książki było to jak daleko mogą posunąć się ludzie dążący do swego celu. Martha podająca się za Alice i Tom. Tom którego miłość zmienia się w niebezpieczną zawiść wobec Clare i jej rodziny.
Jak bardzo można czuć się samotnym i opuszczonym na świecie by wykorzystać przypadkową (?) śmierć przyjaciółki, podszywać się pod nią i spróbować stworzyć sobie dzięki temu namiastkę czegoś czego nigdy się nie miało czyli rodziny. Jak długo można hodować w sobie ziarno odrzucenia, jak przez lata można je podsycać i nie dopuszczać do tego by uczucie przeminęło, by się wyciszyło? Wydaje mi się, że Tom w pewnym sensie nie chciał sobie odpuścić. Spotkanie Marthy w demaskującej ją sytuacji sprawiło, że jego ziarno wybujało do niebezpiecznych rozmiarów przez co postanowił ukarać Clare nie tyle za odrzucenie go co za własne niepowodzenia.

Na końcu książki są dodane przez autorkę pytania które można wykorzystać przy spotkaniach DKK. Jedno z nich brzmi: czy myślicie, że Martha żałowała swoich czynów? Myślę, że tak. Bo chociaż jej zachowanie było przewrotne nie można powiedzieć, że nie była poszkodowaną w całej sprawie. Owszem, jej pobudki same w sobie nie były normalne i można by też dyskutować nad tym czy były bezsprzecznie złe. Z drugiej jednak strony nie można zapomnieć, że stała się ofiarą. To nią posłużył się Tom by dopiąć swego. Pomijając fakt zaistnienia morderstwa i podszycia się pod osobę zmarłą, myślę, że Martha chciała tego co każdy z nas. Chciała mieć rodzinę i być kochaną, tak po prostu. W końcu sama odebrała sobie życie i myślę, że nie zrobiła tego ze strachu przez ewentualnymi konsekwencjami prawnymi tylko przed tym, że zostanie odrzucona, że zostanie sama. Nie wiem jak mogłaby zadośćuczynić za to czego się dopuściła ale myślę, że jednak żałowała. Dlatego wszystko skończyła.

Kiedy zaczynałam czytać tą książkę pomyślałam sobie: boże, kolejna która na samym początku kładzie bohaterkę w szpitalu byśmy mogli wiedzieć jak bardzo tragicznie i niebezpiecznie będzie. Nie spodziewałam się zbyt wiele. Książka jednak bardzo mi się podobała. Akcja była spójna i szybka. Po niektórych bohaterach można by oczekiwać więcej. Marion czy Luke wydają się dość płaskimi i pasywnymi bohaterami potrzebnymi tylko do tego by zapchać dziury w fabule. Podobnie jest z samą Marthą. Pomimo, że jest osobą odpowiedzialną za całe zamieszanie jest jak dla mnie gdzieś z tyłu. Tak naprawdę pierwsze skrzypce gra Clare. Strasznie irytowało mnie podkreślanie tego jak bardzo chce być dobrą i kochającą żoną i matką. Na ostatnich stronach książki młode małżeństwo zmienia swe priorytety i postanawia żyć inaczej by nadal tworzyć szczęśliwą i kochającą się rodzinę.

Czego najbardziej mi brakowało? Rozwinięcia wątku Marthy. Co mi się najbardziej nie podobało? Leonard. To, że był niepotrzebnym i też nierozwiniętym wątkiem w historii Clare i jej siostry.

Ogólnie na plus i polecam przeczytać. Można ze spokojem oderwać się od swoich problemów i zająć tym co trapi innych. Dla ludzi lubiących rozdzielać włos na czworo.

15 wrz 2018

Po wizycie u Harry'ego ("Upiory").

Gdyby nie to, że są kolejne dwie książki z serii i zapowiedź na przyszły rok wyglądałabym właśnie tak jak ten mops:



I zerwała z książkami na jakiś czas.

Bo Nesbo jest niczym Martin i najwyraźniej uwielbia doświadczać swoich bohaterów na różne (złe) sposoby.

Koniec "Upiorów" był straszny. Był katastrofalny. Przejmujący. Przykry.

Mam świadomość tego, że gdyby historia Harry'ego toczyła się inaczej to byłaby to kiepska historia. Jak sam bohater podkreśla jest policjantem i stawia to ponad wszystko. Naprawdę ponad wszystko. I choć wydaje się, że trzymanie się tak stanowczego i jasnego stanowiska powinno ułatwiać życie na zasadzie 'proste zasady - proste wybory' to nic z tego. Nie w tym przypadku. Harry staje przed niemożliwie trudnymi wyborami i nic nie może sprawić, że jego życie jest proste i poukładane. Na pewno nie jest łatwe.

I lubię go jeszcze bardziej.

12 wrz 2018

Jeźdźcy.

W ostatnią niedzielę trafiliśmy zupełnym przypadkiem na zawody jeździeckie. Zawody raczej mało prestiżowe. Odbywały się w niedaleko położonej, skromnej stadninie. Widzów też jak na lekarstwo. Taka para laików jak my stanęła przy ogrodzeniu nie wiedząc nic o dyscyplinie na którą trafiliśmy. Dziwny był dress code zawodników (spora większość cała na biało, panowie u koszulek mieli coś co przypominało krawat) i kultura z jaką wszystko się działo. Na padoku do ćwiczeń zawodnicy mierzyli się z przeszkodami po kolei, uważali na siebie wzajemnje, a czasem i ustępowali miejsca. Ogólnie zawody wyglądały tak jakby wszyscy przyjechali na wspólną zabawę, a nie to to by walczyć o puchary ustawione na stole jury.

Minęło kilka dni, a Zysk i S-ka zapowiedziało taką właśnie książkę:



I pomyślałam, że, kurczę, chciałabym ją przeczytać by dowiedzieć się czegoś więcej o środowisku tych olbrzymich (bo jak się ma 155 cm wzrostu to każdy dorosły ogier wydaje się olbrzymi) zwierząt, ich plecoprostych właścicieli i zawodów jakie rozgrywają między sobą. A z opisu na Lubimy czytać wynika, że mogę w tej książce znaleźć odpowiedzi na interesujące mnie tematy. I może być zabawnie.

9 wrz 2018

Manitou.

"Manitou" chodził za mną od dłuższego już czasu kiedy to zobaczyłam gdzieś jego nowe wydanie. Poszperałam w sieci, znalazłam wydanie w przystępnej dla mnie cenie i zakupiłam. Z Mastertonem nie bardzo się wahałam, bo wiedziałam, że dobrze pisze, znałam opinie innych, choć to było moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Dziwne, powinnam poznać go już dawno.




Sama książka jest cieniutka i mała. Przeczytanie jej nie zajmuje wiele, bo jedno popołudnie. Ale za to jakie! Książka - konkret. Ani jednego fragmentu który spowalniałby akcję. Rozpędza się ona ze strony na stronę i nie daje czytelnikowi chwili przerwy. Nawet uwierzenie bohaterom, że mają do czynienia z powtórnym wcieleniem strasznego szamana Misquamacusa sprzed kilku wieków nie nastręcza wielu trudności. Raz, dwa i po sprawie. W końcu znalezienie w windzie kilku posiekanych i zamrożonych ciał nie pozostawia złudzeń. Śpiewająca Skała, Doktor Hughes i Harry Erskine, którzy są głównymi bohaterami, zapewniają doskonałą, niezobowiązującą rozrywkę.

Lubiłam takie historyjki i chyba pora do nich częściej wracać. Może to śmieszne, ale kilka razy poczułam na plecach delikatny dreszczyk strachu, tym bardziej, że zawsze odpychało mnie od wszelakich wróżbitów, a taki właśnie zawód wykonuje Erskine. Odstręczają mnie też różnorakie medyczne dziwactwa, a sam Misquamacus wydostał się z czegoś co można zakwalifikować do takiej właśnie kategorii. Być może w czasach kiedy to wiele horrorów dzieje się naprawdę na naszych oczach ta opowieść wyda się wręcz groteską. W gruncie rzeczy wolę jednak czytać o szamanach z piekła rodem, którzy pałają rządzą zemsty wobec białych ludzi niż oglądać wiadomości, w których okazuje się, że piekło stwarzamy na ziemi.

A druga część już do mnie wędruje.

6 wrz 2018

Brak ekscytacji (serial o Wiedźminie).

Chyba przedwczoraj w końcu gruchnęło wieścią o tym kto wcieli się w rolę Wiedźmina.

Ale, że kto? Ani nazwisko mi nic nie powiedziało, ani twarz.

Niestety (czy stety) jak większość Polaków przed oczami, kiedy myślę o zabójcy potworów mam nikogo innego jak poczciwego Michała Ż. I w gruncie rzeczy nie wiem czy to dobrze, że ktoś się za serial zabiera. Szczerze mówiąc jest mi to obojętne. Nie śledzę z zapartym tchem doniesień o tym na jakiej podstawie, z jaką obsadą i tak dalej. Wiem, że był Patrick Melrose. Gdzieś tam był i tyle. "Pod kopułą" też było. "Gra o tron" chyba nawet ciągle jest, może nie.

Chodzi mi o to, że nie lubię kiedy ktoś zaczyna majstrować przy historii, którą już znam z książki. Nie przepadam za adaptacjami, nie stoję pod kinem kiedy puszczają coś co jest związane z daną powieścią. Wiem, że takie podejścia raz są mniej, a raz bardziej udane. Taka "Carrie". Wersja z 1976 r. jest o wiele lepsza, jakby odpowiedniejsza. Tak, może efekty nie takie, może wszystko sztuczne. Z drugiej jednak strony "Carrie" z 2013 r. była zbyt ładna i lalkowata, jak dla mnie aktorka w ogóle nie nadawała się do tej roli.

Naprawdę, każde obejrzenie przeze mnie odcinka serialu czy filmu opartego na książce kończy się tak samo. Uparcie mi coś nie pasuje. Na przykład scena z "Harry'ego Potter'a i Insygniów Śmierci" kiedy Harry wychodzi z grupy uczniów i rzuca oskarżenia z stronę Snape'a. Albo to, że zaczęli tak ze środka i najpierw zekranizowali "Pierwszy śnieg". Dlaczego akurat tak? Wiem, że ktoś zapyta - a dlaczego nie?

Wracając jednak do początku i postaci Wiedźmina. To jedna z moich ulubionych postaci i za dzieciaka serial się oglądało. Pamiętam z niego tego parszywie zrobionego smoka z którego to mój mąż, kiedy wprowadziłam go w temat, nie mógł się naśmiać, bo w porównaniu z efektami jakie można było uzyskać był po prostu paskudny. Co do serialu, przygotowania, charakteryzacji i rekwizytów można mieć wiele do życzenia. Nie ma jednak co na nim wieszać ciągle psów, bo i czasy były inne, budżet zapewne nie oszałamiał, a Żebrowski był w jakimś TOP 10 aktorów w kraju. Czego więc chcieć więcej? Namieszają pewnie i choć opowieść o Geralcie i Ciri jest długa teraz stanie się jeszcze bardziej skomplikowana co nie znaczy, że lepsza i ciekawsza.

Nowym serialem jednak ekscytować się nie będę. Jaki On będzie taki będzie. Dla mnie najważniejszym Geraltem jest ten książkowy.

2 wrz 2018

Z wizytą u Harry'ego ("Upiory").

Wizyta nr 9.

Uwaga - są spoilery.

Wizyty u Harry'ego Hole to jak wizyty u kogoś znajomego. Wpada się raz na miesiąc czyli dostatecznie często i nie za rzadko.

Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam, ale chyba tylko ja czytam te książki nie dlatego by zmierzyć się z kolejną kryminalną zagadką, a po to by dowiedzieć się co u niego. Nie można powiedzieć, że nie dostrzegam tego iż morderstwa są głównym motorem napędowym całej akcji. Gdyby ich nie było, nie było by też i bohatera, są one jednak dla mnie dodatkiem, bo od pierwszej już strony chcę wiedzieć co u niego się dzieje.

Od "Pancernego serca" do "Upiorów" przeskok czasowy jest spory, bo mijają trzy lata. Harry jest już inny, wygląda lepiej (pomijając bliznę i brak części palca), ubiera się lepiej (lniany garnitur + okulary od Prady /pomińmy to, że damskie/) i ogólnie lepiej się trzyma. Pisząc to jestem na 137 stronie książki i mam szczerą nadzieję, że tak już zostanie do końca, bo jeśli nie chciałabym czytać o kimś pokroju Waalera (wizualnie, bo wiemy przecież, że charakter miał paskudny), który był 'och i ach', to nie chciałabym też żeby Harry stoczył się na dno (znowu).
Na horyzoncie pokazała się Rakel. Nie wiem czy się z tego cieszyć choć jej obecności na kartkach książki raczej nie sposób było uniknąć skoro o morderstwo podejrzany jest Oleg. W gruncie rzeczy jednak to z nią był szczęśliwy, choć związek tych obojga chyba nigdy nie mógł się udać, nie po Bałwanie.
Nie myślę o nich jak o jak uroczo gruchającej parze gołąbków, bo to nie pasuje ani do niej ani do niego. Mogłoby stać się to do czego teoretycznie dążyli oboje. Biorąc jednak pod uwagę charakter Harry'ego nie mogę sobie tego jednak wyobrazić. Zatrzymany na kilka lat postępujący proces rozpadu wydaje się być obiecujący, ale czy tak może być zawsze? Czy nie stało by się to nudne? Być może zaważy na tym postać syna Rakel do którego stosunek Harry'ego jest dość jednoznaczny i jak narazie pomimo ciążących na nim zarzutów nie ulega zmianie.

Kiedy skończę ten tom zostaną mi tylko dwie części, a na kolejną trzeba będzie czekać do lipca przyszłego roku. Napawa mnie to jednak pewnym optymizmem, bo to znaczy, że nie będzie najgorzej. Może nie najlepiej, ale i nie najgorzej. Samo życie.