22 lis 2019

Kamienica Kultury.

W środę miało miejsce dość ważne wydarzenie w którym mogliśmy uczestniczyć. Po kilku miesiącach modernizacji jednej z kamienic na rynku, filia nr 1 naszej biblioteki przeniosła się z podcieni ratusza do nowych, przestronnych wnętrz.


Gości, a zapraszano wszystkich mieszkańców, spodziewano się o 16:30. Stawili się urzędnicy wszelakiego szczebla, reprezentacje zaprzyjaźnionych bibliotek, mieszkańcy i sympatycy oraz dyrektor Instytutu Książki, Dariusz Jaworski.



Po ogólnym omówieniu spraw finansów, dotacji, remontu i oficjalnych gratulacji mogliśmy zwiedzić nową bibliotekę.

Jest o wiele, wiele bardziej przestronna niż dotychczasowa. Siadając w czytelni, która wita nas na wejściu, możemy oglądać rynek przez duże przejrzyste okna. Następnie przechodzi się do wypożyczalni, gdzie wygospodarowano miejsca na stanowiska komputerowe z których można skorzystać. Jest też kącik dla młodszych dzieci, które mogą tam przycupnąć by ich opiekunowie mogli w spokoju wybrać książkę.



Jest winda, więc osoby starsze czy z ograniczoną sprawnością będą mogły bez problemów dostać się wyżej. Na piętrze jest sala w której zgromadziliśmy się na początku i dwa mniejsze pomieszczenia, które będą wykorzystywane na spotkania DKK czy różnorakie warsztaty (jedno to bodajże docelowo sala komputerowa). Na samej górze jest taras (całkiem ładnie zagospodarowany) i kolejna sala dla której na pewno znajdzie się jakieś zadanie. Na otwarciu pełniła rolę restauracji, bo bibliotekarki przygotowały mały poczęstunek.

W ramach pamiątki z tego wydarzenia można było zrobić sobie własną torbę:




Artykuł z filmikiem z otwarcia >klik<.

Otwarcie było udane. Przyszło wiele starszych osób i młodzieży. Naszych rówieśników było jak na lekarstwo, no, ale, cóż... Byliśmy my :) Widać było, że wszyscy byli zadowoleni, a kiedy weszliśmy do biblioteki kolejnego dnia kręciło się w niej kilka osób, tez wyraźnie zadowolonych i gratulujących nowego miejsca.

Małż też zapytał o książki, które w zasadzie udało mi się wygrać dla biblioteki. Z okazji premiery "Szeptacza" można było zdobyć dla swojej biblioteki dziesięć książek z oferty wydawnictwa Muza. Trzeba było zgłosić daną bibliotekę i uzasadnić dlaczego akurat ona powinna te książki dostać. Zgłosiłam filię numer 1 pisząc, że fajnie by było gdyby na nowym miejscu bibliotekarki miały nowe książki. Udało się i tak do księgozbioru trafiło dziesięć nowych pozycji :)


16 lis 2019

"Jej wisienki", P. Bloom.

Nastały te czasy kiedy jesienna chandra osiągnęła apogeum. Wychodzę rano z domu i jest ciemno. Wracam do domu i jest ciemno. Poniedziałek nie bardzo chce się różnić od piątku czy nawet soboty. Obowiązkowe nabijanie kilometrówki na orbitreku i spanie. Na takie właśnie czasy na kindlu czekały na mnie "Jej wisienki", ale dobrze się stało, że przeczytałam tą książkę na początku listopada.

Nie była w stanie mnie rozbawić. Ani trochę.

Te wszystkie zachwyty nad nią były zupełnie chybione. Strach pomyśleć co mieli na myśli ludzie, którzy pisali, że to lepsza książka niż ta pierwsza z cyklu, "Jego banan". To musiał być totalny gniot.

Mamy sobie Hailey, młodą właścicielkę piekarni, która nie bardzo ma skąd wysupłać pieniądze na czynsz. Ma też byłego chłopaka, który ciągle ma nadzieję, że coś się zmieni między nimi.
Mamy sobie Williama. Typowego bogatego pajaca, który myśli, że może wszystko. Przy okazji jest też kleptomanem, który ze swojego problemu próbuje uczynić coś jakby sztukę, bo stworzył pomieszczenie na kształt galerii rzeczy skradzionych.

Oczywiście zaczynają się z sobą spotykać, wypadki się dzieją, a oni zostają parą.

To przykre, że ludzie piszą takie książki, wydawnictwa je wydają i jeszcze wykładają pieniądze na promocję. Zastanawiają mnie tez ludzie, którzy piszą pozytywne opinie na temat podobnych historyjek. Szczerze, tak naprawdę szczerze, z ręką na sercu, im się ta książka podobała?

Nie stawiałam tu nie wiem jak wysoko poprzeczki. Chciałam się po prostu odprężyć i trochę pośmiać. Umęczyłam się jednak okropnie brnąc uparcie przez historię o wiśniowej tarcie. Takie to wszystko było niedopracowane i rozbite. Tu jakaś była Williama, tu jego pazerni rodzice jak urwani z choinki i ta babcia Hailey, skończona hazardzistka...

Aż samej siebie mi żal, że tak czekałam na tą książkę.

Trzeba przyznać, że kryzys jest i to poważny. Książek tyle, a czytać mi się nie chcę. Zapodaję sobie tylko kolejne audiobooki z serii Harry'ego Pottera i zastanawiam się czemu są w nich takie różnice, bo w "Czarze Ognia", którą czyta Wiktor Zborowski mój ulubiony profesor od czarnej magii nazywa się 'Lupę' (brzmi bardzo francusko), a kiedy książkę czyta Fronczewski jest już profesorem Lupinem. Tak samo sprawa tyczy się jednego z domów. 'Slajterin' a Slytherin. Drażni to. Zborowski ma jakiś dziwny akcent. W ogóle czemu akurat Zborowski? Myślałam, że czytał tylko Fronczewski. Nic tu nie pasuje.

6 lis 2019

"Dzieci Hitlera", G. Posner.

Kiedyś na insta ktoś zachwycał się jedną z książek traktujących o rzeczywistych wydarzeniach. Nie pamiętam już o jaką książkę chodziło, ale ta osoba pytała też czy lubimy taki typ literatury. Napisałam, że nie, że mój tata taką bardziej woli.

Mnie w zupełności zawsze zadowalała fikcja.

Ostatnimi czasy, bo oczywiście w środowisku też to odnotowano, podobnie jak wielu innych książkoholików, zaczęłam poczytywać książki o wojnie w których autor osadził jakąś w pełni czy w części zmyśloną historię. Zazwyczaj są to historie o miłości. Pomyślałam jednak, że fajnie by było gdyby nie o to zawsze chodziło, przynajmniej nie o miłość na linii kobieta - mężczyzna. A co jeśli mowa o miłości ojcowskiej względem dziecka?

W bibliotece moją uwagę przykuła książka Geralda Posnera "Dzieci Hitlera". Mowa w niej o potomkach nazistów, o tych którzy zdecydowali się coś autorowi powiedzieć o relacjach jakie łączyły ich z ojcami. W książce wspomina się tylko o ojcach. No cóż, matki siedziały w domach i nie przygotowywały planów wojennych.


Historie są przeróżne, a w niektóre naprawdę trudno uwierzyć. Bo jak można być synem generalnego gubernatora i nie wiedzieć czym tak naprawdę było getto i Auschwitz? Bardzo dziwna jest też historia Josefa Mengele i jego syna Rolfa. Niektóre postaci są dość intrygujące, bo wydawać by się mogło, że sędziowie nie zawsze są sprawiedliwi i ktoś kto miał być oprawcą jawi się nam jako ofiara.

Jeśli nikomu nic nie mówią nazwiska takie jak Frank, Saur, czy Goring niech się nie martwi. Autor przytacza życiorysy opisywanych nazistów, więc będzie wiadomo o kogo chodzi i co ten ktoś zrobił. Są zdjęcia.

Uważam, że to niesamowity plus, te zdjęcia i życiorysy, bo przyznam się szczerze, że o II Wojnie Światowej wiem mniej niż więcej. Wiedza ze szkoły już dawno wyparowała, a jeśli mam ją ponownie przyswoić to wolę takie książki niż podręczniki.

Relację ojców i ich dzieci jak wspominałam są różnorodne. Jedni starają się zrozumieć. Nie pochwalają. Drudzy się dystansują. Trzeci ostro potępiają i chcą się odciąć od takiego ojca. Te historie są bardzo ciekawe i pokazują, że tak naprawdę działania które podejmowali naziści nie dotykały tylko tych, których zbiorowo nazywa się 'ofiarami'. Dotykały również osób o których się nie myśli od razu kiedy przed oczami wyskakuje nam hasło 'zbrodniarz wojenny'. Może to nie była typowa przemoc, nie był to głód czy zimno. Coś jednak za ich dziećmi się ciągnie i często kładzie cieniem na ich życiu.

Jeśli komuś ta książka wpadnie w ręce niech czyta.

2 lis 2019

"To", S. King.

Dawno temu spotkałam się z krótką, bardzo ogólną opinią o tej książce. Ot, ktoś chyba miał pewne wyobrażenie i nie zweryfikował go myśląc, że we wszystkich bajkach grupka dzieciaków pokonuje zło, które na nie dybie. Odbywa się to szybko, łatwo i przyjemnie.

W gruncie rzeczy "To" można określić jednym przymiotnikiem. "To" jest trudne. Trudne do czytania, trudne do zabierania ze sobą, trudne do trzymania w dłoniach. Trudne do ogarnięcia. Trudne do zrozumienia.

Historyjka niby prosta. Dzieci - strach - zło - walka - zwycięstwo. W naprawdę wielkim skrócie.

Jak to u Kinga bywa bohaterowie są odmalowani bardzo realistycznie, całe Derry, czyli miejsce występowania "Tego" również. (Sonia Kaspbrak jak dla mnie została najbardziej wyrazistą bohaterką, choć nie gra w tej historii pierwszych, drugich czy nawet trzecich skrzypiec. Jej solowy występ w szpitalu na długo zapada w pamięć (choć w tym przypadku to niewątpliwie zasługa lektora)). Bardzo to u niego lubię, bo dowiaduję się wielu rzeczy z życia przeciętnego Amerykanina żyjącego w roku 1958. Strona obyczajowa powieści jest jak zwykle dopracowana na najwyższym poziomie. W pewnym sensie momentami przebija to nawet warstwę fabularną, trochę ją podreperowuje.

Bo książka podobała mi się, owszem, ale do czasu. Jak pisałam wcześniej akcja w pewnym momencie przestała mi się zazębiać. Na początku wszystko fajnie się zgrywało, pasowało, a później, nie wiem nawet kiedy, chyba wtedy kiedy stery przejmują dorosłe wersje naszych bohaterów czegoś zaczyna brakować. (Nie pojmowałam też w czym miałby pomóc seks smarkaczy.) Powiedzmy że ta część książki, która opowiada o życiu Frajerów za młodu wciągnęła i przeraziła mnie bardziej niż reszta.

Wiele matek dostałoby pewnie palpitacji serca na wieść co w czasie wolnym porabiają ich pociechy. A pociechy z Derry miały dość interesujące zajęcia. Budowali tamę. Uciekali przed starszymi, agresywnymi chłopakami. Budowali lepianki, w których później odbywały się spotkania Frajerów i wdychali w nich dym. Mierzyli się z tym o czym dorośli nie mieli pojęcia. Z wilkołakami, wielkimi ptaszyskami, mumiami i trędowatymi. Wszystko to było jednym, było to Tym, które terroryzowało miasteczko od niepamiętnych czasów. To żywiło się i strachem i krwią i ciałem. Mieszkało w kanałach i przybierało różne formy, najczęściej klowna, który rozdawał baloniki. Maczało to palce we wszystkich krwawych masakrach jakie miały miejsce w Derry, a biorąc pod uwagę wielkość i ilość mieszkańców miasteczka było tego stosunkowo bardzo dużo.

Bill Denbrough traci brata. Kilkuletni George wychodzi na dwór z papierowym statkiem, który zrobił mu rozłożony chorobą brat. Kiedy śledzi płynący stateczek napotyka się u wylotu kanału na klowna. To z najgorszych spotkań z klownem George'a kończy się oderwanym ramieniem i śmiercią dziecka.

Dorosły Bill wraz z przyjaciółmi wraca do Derry by ostatecznie pokonać To i przerwać ciągnącą się od wielu lat makabrę.


Ta książka jest okropnie długa. Jest jednak wspaniale napisana czego Kingowi nigdy nie można było odmówić. Jak jednak bywa w moich relacjach z tym autorem koniec książki wydaje mi się zbyt krótki, zbyt nijaki, potraktowany można by powiedzieć po macoszemu, bo jakoś to trzeba było skończyć. Nie wiem jednak co można by dać w zamian. Pozostaje zwyczajowy niedosyt, który chyba jest jednak spowodowany moim niezrozumieniem niż brakami u autora.

Choć mam papierową wersję, książkę przesłuchałam w wersji audio. Lektor jak wspominałam robił to niesamowicie. Książkę czytał Leszek Filipowicz i choć nie przesłuchałam zbyt wielu jeszcze audiobooków ten lektor zalicza się do tych, których będę bardzo lubiła (choćby za interpretację też już wspominanej Sonii Kaspbrak). Gdyby nie to, że można było jej wysłuchać nie poznałabym nigdy tej historii, bo sam widok tej książki budził we mnie przerażenie i wewnętrzny opór, bo 'jednak jest za gruba, daj spokój'. Było to ponad 54 godziny słuchania tekstu, nie jestem w stanie powiedzieć jak długo czytałabym książkę sama.


Został jeszcze "Bastion". Też podobny gabarytowo.