31 paź 2018

Straszne książki.

Zwykle o tej porze miałam już dynię gotową. Aktualnie jednak przez natłok zdarzeń, które się działy i dzieją nie mam ani siły ani ochoty na to by dźgać dynię nożem. Pomyślałam jednak, że mogłoby być tu trochę strasznie za pomocą książek właśnie, bo dlaczego by nie? I obiecuję nie pisać o horrorach.

Poniżej znajdziecie zestawienie książek strasznych. W jakiś tam subiektywny sposób.

1. Straszne, bo nie do przebrnięcia.

W gruncie rzeczy znalazłabym kilka takich tytułów przez które nie mogłam przebrnąć. Ale jest jednak jedna, specjalna pod tym kątem książka, która wzbudza moją szczególną irytację. "Wielki marsz" Kinga. O nim i o jego książkach powiedziano już chyba wszystko co można. Jedne są lepsze, drugie gorsze, a ta o której mowa może chyba zaliczyć się do tej pierwszej grupy. Pomysł ciekawy, wykonanie też wszak nie najgorsze i co? I tu się kończą moje chęci. Bo idą, idą i idą. I idą. I dalej idą. I idą dalej. I choć naprawdę chciałabym poznać koniec tej historii to tak zazwyczaj w połowie książki odkładam ją na regał by dać jej znów trochę czasu. Czeka aż ponownie się za nią zabiorę chyba drugi rok, ale może kiedyś...

2. Straszne, bo bardzo wciągały.

Biorąc pod uwagę to, że zazwyczaj nie czytam książek poświęconych światom i wydarzeniom rzeczywistym to książki Marka Wałkuskiego przyciągały mnie do siebie niesamowicie. I nie chodzi tu o to, że Wałkuski. Nie. Bardzo fajne pióro w przystępny sposób opowiadające nie tylko o życiu codziennym Amerykanów, ale i o ich historii, gospodarce czy sprawach społecznych. Nie nudziły ani trochę.

3. Straszne, bo ich dużo.

Margit Sandemo powinna się śnić po nocach. 47 tomów Sagi o Ludziach Lodu. Ale cieniutkie. Wspominany King też by mógł nawiedzać w koszmarach. Masterton (!). Ale tu przynajmniej autor jest jeden. No ewentualnie jakiś duecik. A za sagę Dragon Lance odpowiada lekko licząc 18stu autorów, a książek w Polsce wydano ok. 40. Straszne. Bo to nie wszystkie które powstały.

4. Straszne, bo zdarzyło mi się przy nich zapłakać.

Piąta część Harry'ego P. "Pies, który jeździł koleją". I zaledwie kilka dni temu "Policja" od Nesbo. Cóż, prawdą jest, że przywiązuję się do bohaterów. I nie lubię kiedy zabija się tych 'dobrych'.

5. Straszne, bo w ogóle je mam.

"Szpieg" od Coelho. Stoi na półce od momentu wyciągnięcia go z koperty od Lubimy czytać. Konkursowa wygrana. Nie żebym chciała, ot efekt nudy i szczęścia. Jeśli o każdej książce, przeczytanej czy nie, którą posiadam jednak mogę coś tam powiedzieć tak o tej książce nie mam do powiedzenia nic i nawet nie chcę o niej pamiętać. Tak bardzo, że nie wzięłam jej do Krakowa by wspomóc nią akcję 'książka za książkę'.

6. Straszne pomyłki.

Czyli książka która miała być wspaniała, a taką nie wiedzieć czemu dla mnie nie była. "Za zamkniętymi drzwiami". Kiepska historyjka napisana kulejącym stylem.



A Wasze 'najstraszniejsze'?

29 paź 2018

Po Targach.

Targi, targi i po targach.

Było wielu autorów, było wiele książek, było bardzo wielu ludzi. W tym wszystkim ja i małż, skromni obserwatorzy i słuchacze z zewnątrz. 

Były to nasze pierwsze targi, więc w gruncie rzeczy spodziewałam się jedynie tłoku, który jest chyba nieodłącznym już elementem krakowskiego święta książek. Z rozmów nawiązywanych w kolejkach wynikało jednak, że nawet nie jest tak źle, że te alejki to faktycznie jednak trochę szersze niż poprzednio i nie ma na co narzekać. Nie miałabym się czego czepiać w gruncie rzeczy. Tłok był i chyba o to chodziło. Gdyby było mało odwiedzających byłoby dobrze? Też nie. Najbardziej irytującą mnie formą odwiedzającego jest człowiek który swój marsz przerwał w połowie alejki, stawał na środku, a wszyscy inni musieli go omijać, bo on nie mógł przejść tych kilku kroków więcej i zejść na bok by w spokoju postudiować mapkę targów. A było co studiować. Dopiero w niedzielę uznaliśmy, że zaliczyliśmy wszystkie stoiska i wystarczy. Wydawnictwa religijne, zajmujące się głównie górami i wspinaczką, książki dla dzieci, dla nastolatków, nowe przekłady Biblii, stoiska z gadgetami dla książkomaniaków... Każdy znalazł coś dla siebie. Kolejki do autorów były bardzo długie. Były też dość nietypowe spotkania jak np. z Miłoszewskim, który stał obok Milicyjnego Poloneza i zachęcał do poznania swojej najnowszej książki. Wojciech Cejrowski składał podpisy na książkach przy akompaniamencie przyjemnej dla ucha muzyki kojarzącej się z ciepłymi krajami, a do zdjęcia ustawiał się 'za pacierz'. W kolejce do Maxa Czornyja spędziłam 1,5 godziny, a gdybym czekała do Kasi Nosowskiej czy Martyny Wojciechowskiej zapewne wychodziłabym na końcu dnia. 



Książki może jakoś nie powalały cenowo, ale trafiały się promocje radujące moje serce jak np, 3 za 2 czy -40% od ceny okładkowej. Byłam ciekawa jak będzie na samym końcu, bo aby zdążyć na pociąg do domu musieliśmy się ewakuować z Expo krótko po 14tej, a do końca targów zostało jeszcze trochę czasu. Czy ceny spadały jeszcze bardziej? Nie dowiem się.


Ciekawe spotkania jakie zaliczyliśmy? Zobaczyliśmy pana Hermaszewskiego. Elżbietę Dzikowską. Arkadego Fidlera. Ojca Leona Knabita. Magdalenę Grzebałkowską. Adama Wajraka. Wspominanego Cejrowskiego, Czornyja i Miłoszewskiego. Kasię Nosowską. Jerzego Pilcha. Abelarda Gizę. Małż uścisnął dłoń Skibie.



Ja prawie zabiłam małża łokciem kiedy czekając na spotkanie ze Stelmachem zobaczyłam, że przechodzi on tuż obok mnie. I jeśli mam być szczera to było najważniejsze dla mnie spotkanie na tych targach.

19 paź 2018

Och nie, och nie, och nie...

Narzeka się na to, że do Wszystkich Świętych jeszcze trochę czasu, a w sklepach już gwiazdory z czekolady. Nie ta kolejność, to oczywiste. Miałam nadzieję, że na tym właśnie się skończy, bo cóż więcej, ale nie. Bo nie może tak być, bo rynek jest rynkiem i co zastaje typowy truteń na instagramie?

Powieści. Na. Święta.

Łiiihihihi... By zacząć się wczuwać.

Co za porażka.

Nie rozumiem po co skoro aktualnie Święta to tak naprawdę pośpiech, niesnaski rodzinne, logistyka na wysokim poziomie, praca praktycznie do ostatniej chwili i powiedzenie sobie, że "po Wigilii to już po Świętach"? Święta może mają dzieci. Może jeszcze czują tą (wątpliwą) magię. Może i wierzą w Mikołaja i jego renifery. Może inni ludzie nie są zbyt starymi, zgorzkniałymi trutniami dla których jako taki urok ma tylko choinka i spacer na pasterkę. Zabijanie karpia? Trauma. Wybieranie i kupowanie prezentów? Horror. Przepychanie się po ostatnią puszkę maku z bakaliami? Trening przetrwania. Ciekawe czy o tym wspomina się w tych książkach? Czy tam tylko wyobraźnia autorów umieszcza delikatnie prószący biały puch, który osiada na wszystkim i sprawia, że całe zło tego brzydkiego, oj jakże brzydkiego świata, zostaje przykryte? Że ludzie, którzy są w śmiesznych świątecznych swetrach odnajdują się nawzajem pod jemiołą? A może sobie pomagają, bo jest zima stulecia i oto ona, delikatna i eteryczna niczym elf, stoi obok samochodu i trzęsie się z zimna, bo zakopała się w jakieś paskudnej zaspie aż tu nagle zjawia się jakiś gwiazdkowy książę z łopatą, a może i nawet z łańcuchami? Pewnie idą gdzieś później, piją czekoladę z piankami i jest naprawdę miło i ciepło, nawet na sercu.

Proszę, dajcie sobie spokój.

Z fantastyki polecam serię Dragon Lance.

14 paź 2018

Trylogia o Wayward Pines.

Cóż można napisać o książkach, które praktycznie w stu procentach się podobały? To naprawdę trudne zadanie, bo raczej trudno mi piać z zachwytu. A powinnam. Bo Wayward Pines zaoferowało mi wszystko co lubię. Tajemnicę. Uczucie ciągłej paranoi, niebezpieczeństwo, zagadki. Przesuwając palcem po czytniku by otworzyć kolejną stronę podczas czytania pierwszego tomu nie byłam pewna czego się spodziewać. Autor zaserwował prawdziwie wybuchową mieszankę od której trudno było się oderwać. Nie było wolnej chwili by złapać oddech. Gnał mnie bez ustanku przez kolejne zagmatwane sprawy, a ja ciągle domagałam się odpowiedzi, których ten skąpił. Udzielał ich zdawkowo. W drugim tomie było już o wiele lepiej. Wiele spraw rozjaśniono, główny bohater wydawać by się mogło znalazł w końcu swoją rolę w tym idealnym miasteczku jakim jest Wayward Pines. Ale czy aby na pewno? Czy mając buntowniczą naturę i chęć niesienia wolności będzie potulny i oddany? Jak sobie poradzi z jednej strony mając na uwadze dobro swoje i rodziny, z drugiej dobro mieszkańców miasteczka, a z trzeciej mając niebezpiecznego człowieka będącego założycielem tego jakże cudownego miejsca? I co jeśli naprawdę to miasteczko jest ostatnią ostoją ludzkości na całej ziemi?

Całkiem przyjemne przedstawienie ludzkiej apokalipsy. Pierwszy raz spotkałam się z takim wyobrażeniem. Pominięto tu wojny nuklearne, katastrofy naturalne i tym podobne. Kilka setek ludzi zostaje uśpionych na kilkanaście wieków by po wybudzeniu się zaaklimatyzowano ich w tytułowym Wayward Pines. Jednym wychodzi to lepiej, drugim gorzej. Tym którym nie wychodzi wcale czekają nocne igrzyska, a dźwięk dzwoniącego telefonu w wielu mieszkańcach budzi niebezpieczną rządzę krwi. Trwają w kłamstwie, niektórzy w odczuciu tego, że ich życie to już życie pozagrobowe. Nieświadomi tego są kontrolowani przez 24 godziny na dobę. Jeden z nich jednak się nie poddaje, przeżywa swoje własne igrzyska, staje się szeryfem miasteczka i zaczyna prowadzić niebezpieczną grę o prawdę. Prawda pomimo tego, że jest straszna, pozostaje też okupiona krwią niewinnych mieszkańców, kiedy to zostają wystawieni na żer dla abików - stworów nie znających litości.

Opis jakże chaotyczny, ale ta opowieść też taka jest. Nie znaczy to jednak, że jest totalnie bez sensu. Niezmiernie wciągająca już od pierwszej strony i nieustannie trzymająca w napięciu. Wydaje mi się że każdy z trzech tomów trzyma podobny poziom chociaż traktuje o trochę innych rzeczach. W pierwszym śledzimy walkę agenta specjalnego Burke. W drugim obserwujemy miasteczko, zagłębiamy się w sprawy jego stwórcy i złożonego aparatu inwigilacji. Trzeci tom to walka o przetrwanie mieszkańców.

Jeśli ktoś szuka lekkiego czytania, które na kilka godzin oderwie go od rzeczywistości i przeniesie gdzieś indziej to niech śmiało sięga po te książki.


7 paź 2018

W zakładzie pogrzebowym.



 Bo już niedługo Halloween, bo cukierki i wesołe kościotrupy. Cóż, nie mam nic przeciwko, ale... Zawsze jest to 'ale' i w gruncie rzeczy sama chyba bym tak nie potrafiła. Bawi mnie to w wykonaniu innych, bliższe jest mi jednak nasze postrzeganie śmierci. Możemy sobie mówić, że tak musiało być, że osobie która być może przez wiele lat zmagała się z jakąś chorobą jest już lżej,co nie zmienia faktu, że na ogół i tak odczuwamy przejmujący żal.

I tak też jest z tą książką. Tytuł może wydawać się dość lekki i frywolny, ale treść taka nie jest. Podchodziłam do niej z rezerwą, bo wiem, że jest wyborem tekstów spisywanych przez autora tego bloga. Nigdy nie przepadałam za takimi pozycjami, bo kojarzyły mi się z klasycznymi 'skokami na kasę', zazwyczaj nie przynosiły niczego nowego, a proporcja tekstu do objętości strony na jakiej go umieszczono była zatrważająco niekorzystna dla treści. Dzięki temu jednak zyskiwano na ilości stron. W tym przypadku jednak nic takiego nie ma miejsca. Dostajemy dużo treści i ani jednego obrazka. I nie żałuję.

Peter Wilhelm jest przedsiębiorcą pogrzebowym i w niezwykle taktowny sposób wprowadza nas za kulisy zakładów pogrzebowych. Nie, jeśli ktoś szuka tu taniej sensacji to jej nie znajdzie. Przytoczone historie choć mogłyby takie być są pozbawione otoczki dzięki którym normalnie stałyby się ozdobą pierwszych stron gazet. Dla mnie są po prostu w dużej mierze smutne. Może to przez melancholijną naturę, ale nawet jeśli któraś z opisywanych historii była dość pozytywna (np. pożegnanie pewnego bikersa), to zazwyczaj jest to takie uśmiechanie się przez łzy. Wilhelm wielokrotnie podkreśla, że kieruje się jedynie najwyższym dobrem czyli dobrem rodziny zmarłego. Nie zapomina jednak przy tym, że jest też przedsiębiorcą i to po prostu jego praca i jak to bywa w pracy - jest różnie. Musi więc pomagać przy wyciąganiu z mieszkania nieboszczyka, który cierpiał na tzw. manię chomikowania. Musi sprostać wymaganiom, które często nie ograniczają się jedynie do pomocy przy wyborze trumny i zainkasowaniu należności za zorganizowanie pochówku. Poznaje również przeróżnych ludzi takich jak Babcia Gretel, która żyła w małżeństwie sześćdziesiąt lat i nie mogła pogodzić się z odejściem męża, więc czekała z nadzieją aż i ona będzie mogła pójść za nim. Zdarzeń które opisuje autor jest wiele i każde z nich jest inne.

Przy lekturze nie płacze się jak bóbr. Książka pokazuje jednak to o czym na co dzień się nie myśli. Dopiero kiedy stawia się nas przed faktem dokonanym dostrzegamy to jak niewiele wiemy o śmierci, często też po prostu nie wiemy co zrobić. Nie chodzi tu o duchowe doznania z nią związane, a raczej te praktyczne czynności, które ktoś musi wykonać takie jak ubranie zmarłego czy doprowadzenie go do stanu jako takiej normalności (kiedy to zmarł on na skutek wypadku samochodowego).

Myślę, że ta pozycja nie jest dla każdego. Trudno ją jednoznacznie zakwalifikować. To dość specyficzna książka, ale warto ją przeczytać. Nie po to by poczuć chwilę grozy (bo ich tam nie ma) czy węszyć za 'łowcami skór', ale po to by mieć świadomość tego ile pracy ktoś musi włożyć w to by bliskie nam osoby zostały pochowane tak jakbyśmy chcieli, czyli godnie. Według własnego uznania.