Przeczytałam 'Odwet oceanu' i cierpię teraz na srogiego książkowego kaca z którym nie mogę sobie ni jak poradzić. Nawet Harry tu nie pomaga, bo w końcu wzięłam się za czytanie 'Pragnienia' (wszak chcę przeczytać tą serię jeszcze w tym roku) i mnie nie cieszy. Minęło kolejne parę lat, Harry twierdzi, że jest szczęśliwy w małżeństwie, a ja mam ochotę go strzelić. Jak szczęśliwy? On? Szczęśliwy? Dajcie spokój...
Ten 'Odwet' mnie tak męczy, bo się naczytałam o ekologi, teraz mamy ten szczyt i w kółko gdzieś coś słyszę i mam dość. Zważania na wszystko, pilnowania się i patrzenia na to czy opakowania aby na pewno są do ponownego użytku.
Jak na mola przystało skończyłam znów na książkach i na tym jak to jest z wytwarzaniem takowych. Jak z papierem? Papier to przecież drewno, a drzew wycinać tak sobie nie można. Pamiętam, że kiedyś w jednej z książek wydawnictwa Media Rodzina widniała informacja, że żadne drzewo nie ucierpiało, że papier wytwarzano z wiatrołomów czy wycinek pielęgnacyjnych. Czy każde wydawnictwo się do tego stosuje?
I czy nie lepiej by było gdyby jednak włożyć więcej w rynek ebooków? Owszem, przyznam się, że choć czytam na czytniku, to z Targów w Krakowie przywiozłam książki w formie papierowej i bardzo mi się one podobają. Bo wyglądają. Bo się ładnie prezentują. Bo coś o mnie mówią osobie, która mnie odwiedza. Bo papier jak wiadomo ładnie pachnie. Bo książka pomimo, że jest treścią, jest też okładką. Czasem tandetną, a czasem naprawdę piękną. Bo to frajda dostać od wydawnictwa książkę, prawdziwą, namacalną książkę, a nie tylko jej elektroniczny odpowiednik. Kindle leży sobie w etui. Smukły, czarny przedmiot jak wiele innych w pokoju. Nijaki. Książki elektroniczne miały być rewolucją. Miały chyba też być tańsze. Z ciekawości spojrzałam na cenę wspominanego 'Pragnienia'. Na Virtualo wydanie elektroniczne kosztuje 31,92 zł. Cena z okładki wydania tradycyjnego - 39,90 zł.
Różnica jak dla mnie zbyt mała - wolę dołożyć kilka złotych i mieć papier. Czy zatem przyczyniam się do degradacji środowiska?
29 lis 2018
25 lis 2018
Odwet oceanu - F. Schätzing.
Cóż jeszcze mogło się stać?
Dużo.
Można było do i tak już ciekawej i bardzo 'naukowej' fabuły dorzucić jeszcze science-fiction. Można było drogi bohaterów połączyć. Zgromadzić znane nam do tej pory jednostki na największym okręcie desantowym świata. Można było w to wpleść wojsko i wszędobylski rząd Stanów Zjednoczonych. Można było kibicować naukowcom i współczuć im kiedy tajemnicze Yrr znów atakowało. Można było znienawidzić Vanderbilta za machloje i Li za jej ciasny umysł, ślepotę i rządzę krwi.
Można też tak zwyczajnie polubić tę historię i odetchnąć kiedy skończyło się ją czytać. Można trochę inaczej patrzeć na otaczający nas świat. Na ciągły postęp, który w końcu odbywa się zawsze czyimś kosztem.
Frank Schätzing roztoczył jak dla mnie dość ponurą wizję przyszłości. Owszem, pewnie jakieś nieznane stworzenia nie zaczną przejmować nagle kontroli nad największymi mieszkańcami mórz i oceanów, ale kto wie czy tak właśnie nie musiałoby się stać, by my ludzie, w końcu się opamiętali. Każdy z bohaterów, czy to badacz inteligencji wielorybów Anawak, czy Johanson, który jest biologiem poruszał tu istotne kwestie. Kondycja wód i zwierząt w nich żyjących, rozwój techniki, dbałość o środowisko, wykorzystywanie surowców naturalnych, poszukiwanie innych inteligentnych stworzeń, zwykłe sumienie. Czy zawsze to co inne od nas jest złe? Czy moglibyśmy znieść myśl, że to my jesteśmy gatunkiem niższym? Czy to, że jesteśmy największym szkodnikiem tej planety może zostać usprawiedliwione i puszczone płazem?
W książce się udało. Ludzkość poniosła duże straty, ale została oszczędzona. Wróg, czy być może ktoś od nas po prostu lepszy i stanowiący o losie ziemi został na jakiś czas udobruchany.
Czy możemy z tej historii wyciągnąć jakiś morał?
Naprawdę - polecam każdemu. Bo każdy znajdzie coś dla siebie. Multum informacji. Wiele na codzień przemilczanych faktów (dla wrażliwych - pomińcie rozmowę Anawaka i Greywolfa o 'pracy' delfinów w armii. Dla fabuły nic wielkiego nie stracicie, a oszczędzicie sobie smutku i przykrości). Autor doskonale opisuje i stopniuje napięcie. Opis tsunami i rozpadanie się USS Independence LDH8 sprawiły, że z żalem rozstawało się z książką. Zespół naukowców który chce badać, poznawać i możliwie bezpiecznie nawiązać kontakt jako jedna frakcja, a z drugiej strony przedstawiciele rządu i wojska, którzy wszędzie widzą wrogów i możność ugrania dla siebie tego co najlepsze czyli możliwości władania światem. Tajemnice, które prowadzą do nieuniknionego konfliktu i tragedii z której żywi wyjdą tylko nieliczni.
Morał jest jeden. Tik-tak, czas ucieka. Powinniśmy bardziej dbać o nasz dom.
Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Dolnośląskiemu.
Dużo.
Można było do i tak już ciekawej i bardzo 'naukowej' fabuły dorzucić jeszcze science-fiction. Można było drogi bohaterów połączyć. Zgromadzić znane nam do tej pory jednostki na największym okręcie desantowym świata. Można było w to wpleść wojsko i wszędobylski rząd Stanów Zjednoczonych. Można było kibicować naukowcom i współczuć im kiedy tajemnicze Yrr znów atakowało. Można było znienawidzić Vanderbilta za machloje i Li za jej ciasny umysł, ślepotę i rządzę krwi.
Można też tak zwyczajnie polubić tę historię i odetchnąć kiedy skończyło się ją czytać. Można trochę inaczej patrzeć na otaczający nas świat. Na ciągły postęp, który w końcu odbywa się zawsze czyimś kosztem.
Frank Schätzing roztoczył jak dla mnie dość ponurą wizję przyszłości. Owszem, pewnie jakieś nieznane stworzenia nie zaczną przejmować nagle kontroli nad największymi mieszkańcami mórz i oceanów, ale kto wie czy tak właśnie nie musiałoby się stać, by my ludzie, w końcu się opamiętali. Każdy z bohaterów, czy to badacz inteligencji wielorybów Anawak, czy Johanson, który jest biologiem poruszał tu istotne kwestie. Kondycja wód i zwierząt w nich żyjących, rozwój techniki, dbałość o środowisko, wykorzystywanie surowców naturalnych, poszukiwanie innych inteligentnych stworzeń, zwykłe sumienie. Czy zawsze to co inne od nas jest złe? Czy moglibyśmy znieść myśl, że to my jesteśmy gatunkiem niższym? Czy to, że jesteśmy największym szkodnikiem tej planety może zostać usprawiedliwione i puszczone płazem?
W książce się udało. Ludzkość poniosła duże straty, ale została oszczędzona. Wróg, czy być może ktoś od nas po prostu lepszy i stanowiący o losie ziemi został na jakiś czas udobruchany.
Czy możemy z tej historii wyciągnąć jakiś morał?
Naprawdę - polecam każdemu. Bo każdy znajdzie coś dla siebie. Multum informacji. Wiele na codzień przemilczanych faktów (dla wrażliwych - pomińcie rozmowę Anawaka i Greywolfa o 'pracy' delfinów w armii. Dla fabuły nic wielkiego nie stracicie, a oszczędzicie sobie smutku i przykrości). Autor doskonale opisuje i stopniuje napięcie. Opis tsunami i rozpadanie się USS Independence LDH8 sprawiły, że z żalem rozstawało się z książką. Zespół naukowców który chce badać, poznawać i możliwie bezpiecznie nawiązać kontakt jako jedna frakcja, a z drugiej strony przedstawiciele rządu i wojska, którzy wszędzie widzą wrogów i możność ugrania dla siebie tego co najlepsze czyli możliwości władania światem. Tajemnice, które prowadzą do nieuniknionego konfliktu i tragedii z której żywi wyjdą tylko nieliczni.
Morał jest jeden. Tik-tak, czas ucieka. Powinniśmy bardziej dbać o nasz dom.
Nunavut - ojczyzna Anawaka |
Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Dolnośląskiemu.
- Wiesz, Leon, co jest problemem naszych czasów? Ludzie tracą swoje znaczenie. Każdego można zastąpić. Nie ma już ideałów, a bez ideałów nie ma nic, co czyniłoby nas większymi, niż jesteśmy. Każdy rozpaczliwie szuka dowodu, że świat z nim jest troszeczkę lepszy niż bez niego.
20 lis 2018
Gdy natura upomina się o swoje. Odwet oceanu - F. Schätzing.
Do książek w których wiem, że będą występowały zwierzęta podchodzę ze sporą rezerwą. Boję się czytać o przemocy wobec nich i zazwyczaj kiedy się tylko na to zanosi odkładam książkę i już do niej nie wracam.
Kiedy przeczytałam opis jaki wydawca umieścił na tylnej okładce miałam tylko nadzieję, że jakoś przetrwam. Thriller ekologiczny? Thriller to ja rozumiem. Ale ekologiczny? Te biedne zwierzaki...
Nie ma się jednak czego bać, bo tak naprawdę tu rządzą zwierzęta i natura. Przynajmniej do momentu do którego doczytałam. I to mi się podoba.
Na świecie zaczynają dziać się różne rzeczy. Niecodzienne rzeczy. Giną rybacy. Wieloryby i orki znikają, a kiedy się pojawiają zachowują się bardzo niepokojąco, bo atakują statki czego do tej pory naturalnie nie robiły. Najniebezpieczniejsze gatunki meduz też wykazują mobilizację i sprawiają, że plaże zostają zamknięte dla turystów, którzy nie chcą stać się ofiarami śmiercionośnych parzydełek. Ludzie chorują po zjedzeniu podejrzanych homarów. Nieznane dotąd robaki destabilizują podwodne złoża metanu, co doprowadzi do strasznej katastrofy.
Wszystko to może wydawać się absurdalne czy ciężkie do wyobrażenia, ale autor, Frank Schätzing, podaje to w bardzo fajnej i przystępnej formie. Książka powinna przypaść do gustu wszystkim fanom ekologii, biologii oraz fauny mórz i oceanów. Znajduje się w niej wiele ciekawych informacji i jak czytamy na końcu, są one jak najbardziej rzetelne. Pewnie na niektóre rzeczy należy przymknąć oko (wybuchające homary?), aby akcja na tym nie traciła, ale łatwo się z tym pogodzić, bo wspomniana akcja naprawdę wciąga.
Co też bardzo mi się podoba to to, że historia nie biegnie po łebkach. 4 miliony sprzedanych egzemplarzy i thriller? Eee, pewnie opisy scen będą okrojone, tak by wszystko tylko popychać do przodu... Ale przy 960 stronach? Kolejny plus. Akcja ładnie się zazębia i nie nudzi. Opisy są bardzo szczegółowe. Zobrazowanie tsunami sprawiło, że naprawdę trudno było się oderwać od czytania. Dzięki talentowi autora możemy sobie wyobrazić z łatwością wygląd tajemniczego robaka, bierzemy udział w sekcji wieloryba dziejącej się na plaży. Przy okazji dostarcza się nam bardzo dużo wiedzy, co jak już wspominałam jest niewątpliwym plusem.
W książce to natura gra główną rolę. Bohaterzy próbują zrozumieć wydarzenia, które rozgrywają się na ich oczach i dojść do jakiś wniosków. Próbują się ochronić (nie, na pewno nie walczą), ale zawsze są o ten krok za późno. Próbują też ugrać swoje, bo w grę wchodzą interesy koncernów naftowych i państw.
Któż z nich wygra? Jaki będzie koniec? Kto będzie górą, natura czy człowiek?
Jestem w połowie, więc nie wyobrażam sobie co jeszcze może się stać.
Kiedy przeczytałam opis jaki wydawca umieścił na tylnej okładce miałam tylko nadzieję, że jakoś przetrwam. Thriller ekologiczny? Thriller to ja rozumiem. Ale ekologiczny? Te biedne zwierzaki...
Nie ma się jednak czego bać, bo tak naprawdę tu rządzą zwierzęta i natura. Przynajmniej do momentu do którego doczytałam. I to mi się podoba.
Na świecie zaczynają dziać się różne rzeczy. Niecodzienne rzeczy. Giną rybacy. Wieloryby i orki znikają, a kiedy się pojawiają zachowują się bardzo niepokojąco, bo atakują statki czego do tej pory naturalnie nie robiły. Najniebezpieczniejsze gatunki meduz też wykazują mobilizację i sprawiają, że plaże zostają zamknięte dla turystów, którzy nie chcą stać się ofiarami śmiercionośnych parzydełek. Ludzie chorują po zjedzeniu podejrzanych homarów. Nieznane dotąd robaki destabilizują podwodne złoża metanu, co doprowadzi do strasznej katastrofy.
Wszystko to może wydawać się absurdalne czy ciężkie do wyobrażenia, ale autor, Frank Schätzing, podaje to w bardzo fajnej i przystępnej formie. Książka powinna przypaść do gustu wszystkim fanom ekologii, biologii oraz fauny mórz i oceanów. Znajduje się w niej wiele ciekawych informacji i jak czytamy na końcu, są one jak najbardziej rzetelne. Pewnie na niektóre rzeczy należy przymknąć oko (wybuchające homary?), aby akcja na tym nie traciła, ale łatwo się z tym pogodzić, bo wspomniana akcja naprawdę wciąga.
Co też bardzo mi się podoba to to, że historia nie biegnie po łebkach. 4 miliony sprzedanych egzemplarzy i thriller? Eee, pewnie opisy scen będą okrojone, tak by wszystko tylko popychać do przodu... Ale przy 960 stronach? Kolejny plus. Akcja ładnie się zazębia i nie nudzi. Opisy są bardzo szczegółowe. Zobrazowanie tsunami sprawiło, że naprawdę trudno było się oderwać od czytania. Dzięki talentowi autora możemy sobie wyobrazić z łatwością wygląd tajemniczego robaka, bierzemy udział w sekcji wieloryba dziejącej się na plaży. Przy okazji dostarcza się nam bardzo dużo wiedzy, co jak już wspominałam jest niewątpliwym plusem.
W książce to natura gra główną rolę. Bohaterzy próbują zrozumieć wydarzenia, które rozgrywają się na ich oczach i dojść do jakiś wniosków. Próbują się ochronić (nie, na pewno nie walczą), ale zawsze są o ten krok za późno. Próbują też ugrać swoje, bo w grę wchodzą interesy koncernów naftowych i państw.
Któż z nich wygra? Jaki będzie koniec? Kto będzie górą, natura czy człowiek?
Jestem w połowie, więc nie wyobrażam sobie co jeszcze może się stać.
18 lis 2018
Fantastyczne zwierzęta i różne inne.
Byliśmy wczoraj w kinie na drugiej części "Fantastycznych Zwierząt". Film, ot taki sobie. Według mnie, część pierwsza była lepsza, może dlatego, że można było się w niej dopatrzeć więcej magicznych stworzeń niż w tej najnowszej.
Zadziwia mnie jednak to ile można wycisnąć na podstawie tak cienkiej książeczki, podręcznika do opieki nad magicznymi stworzeniami. Jak łatwo można wykreować nowego głównego bohatera i znaleźć antagonistę. Przyjemnym jest wpaść znów do Hogwartu choćby na kilka scen i odwiedzić szkolne mury. Miło zobaczyć młodsze wcielenia lubianych bohaterów. Pokładam w Rowling dużo zaufania i nadziei, bo chciałabym by dopowiedziała historię, by mogła pokazać co było przed tym co znamy z poprzednich książek. Może w "Zbrodniach Grindelwalda" było zbyt dużo wątków pobocznych, brakowało mi skupienia akcji na tytułowych zbrodniach właśnie, ale chciałabym wierzyć, że to do czegoś prowadzi. Chciałabym wiedzieć, czy Nagini to TA Nagini i dlaczego tak, a nie inaczej.
Choć mogłoby się wydawać, że człowiek z takich rzeczy wyrasta, że to już nie będzie to... To jednak jest miło. Filmy z Skamanderem ucieszyły mnie mimo wszystko bardziej niż 'Przeklęte dziecko', które w ogóle do mnie nie trafiło. Może dlatego, że forma do mnie nie przemówiła, a może też dlatego, że historia opowiadała o czymś co działo się po tym, co dla mnie definitywnie zakończyło się w "Insygniach śmierci". To był koniec historii i nie należało już tu niczego dopisywać, bo po co? Z "Fantastycznymi Zwierzętami" jest inaczej, to rozjaśnianie przeszłości, która niekiedy nie była w książkach zbyt jasna, bo nie można było jej poświęcić czasu.
Zadziwia mnie jednak to ile można wycisnąć na podstawie tak cienkiej książeczki, podręcznika do opieki nad magicznymi stworzeniami. Jak łatwo można wykreować nowego głównego bohatera i znaleźć antagonistę. Przyjemnym jest wpaść znów do Hogwartu choćby na kilka scen i odwiedzić szkolne mury. Miło zobaczyć młodsze wcielenia lubianych bohaterów. Pokładam w Rowling dużo zaufania i nadziei, bo chciałabym by dopowiedziała historię, by mogła pokazać co było przed tym co znamy z poprzednich książek. Może w "Zbrodniach Grindelwalda" było zbyt dużo wątków pobocznych, brakowało mi skupienia akcji na tytułowych zbrodniach właśnie, ale chciałabym wierzyć, że to do czegoś prowadzi. Chciałabym wiedzieć, czy Nagini to TA Nagini i dlaczego tak, a nie inaczej.
Choć mogłoby się wydawać, że człowiek z takich rzeczy wyrasta, że to już nie będzie to... To jednak jest miło. Filmy z Skamanderem ucieszyły mnie mimo wszystko bardziej niż 'Przeklęte dziecko', które w ogóle do mnie nie trafiło. Może dlatego, że forma do mnie nie przemówiła, a może też dlatego, że historia opowiadała o czymś co działo się po tym, co dla mnie definitywnie zakończyło się w "Insygniach śmierci". To był koniec historii i nie należało już tu niczego dopisywać, bo po co? Z "Fantastycznymi Zwierzętami" jest inaczej, to rozjaśnianie przeszłości, która niekiedy nie była w książkach zbyt jasna, bo nie można było jej poświęcić czasu.
13 lis 2018
Instableh.
Czasem nie lubię instagrama. Szczególnie wtedy kiedy przewala się przez niego akcja promocyjna kolejnej książki. Mam wtedy to chore wrażenie, że każdy ją ma i będzie czytał (hah hahahaha), a ja znowu staję ością w gardle i nie chcę już oglądać kolejnych zdjęć i czytać opinii na temat tej nowości.
Drażni mnie też coraz bardziej to, że wydawnictwa nie zadowalają się wysyłaniem do recenzenta samej książki tylko dodają już do niej gadżety jakby samą książkę trzeba było czymś podeprzeć, jakby sama nie mogła się bronić. Na wypadek gdyby była denna zostanie nam parasol czy koszulka. Przyda się.
Stercząc w kolejce do Czornyja na Targach gawędziłam z kilkoma paniami o rynku książek właśnie. I stwierdziłyśmy zgodnie, że czasem na siłę są wypychane, bo coś trzeba z nimi zrobić, trzeba sprawić by wydawały się wyjątkowe i warte przeczytania chociaż w gruncie rzeczy nigdy (ale to nigdy) takimi w pełni nie będą. Czasem też nie rozumiem napisu 'bestseller' na okładce. Częściej mam wrażenie, że on już nic nie znaczy. Odzwierciedla tylko samą ilość, niekoniecznie już jakość. Ot, napisane bo wypada.
Kiedyś ludzie tego nie potrzebowali, prawda? Jakoś wieści o tym, że np. Tołstoj napisał się roznosiły w społeczeństwie. Kto chciał ten wiedział. Być może rynek był mniejszy. Tak. Ale czy to znaczy, że był gorszy?
Oglądam sobie te wszystkie ładne zdjęcia i w takich momentach mam wrażenie, że to tylko kolejne kopie. Fakt, gdyby nie insta nie znałabym wielu fajnych pozycji, ale chyba nie warto płynąć z prądm pod tym kątem. Przyjdzie czas, to się przeczyta.
Drażni mnie też coraz bardziej to, że wydawnictwa nie zadowalają się wysyłaniem do recenzenta samej książki tylko dodają już do niej gadżety jakby samą książkę trzeba było czymś podeprzeć, jakby sama nie mogła się bronić. Na wypadek gdyby była denna zostanie nam parasol czy koszulka. Przyda się.
Stercząc w kolejce do Czornyja na Targach gawędziłam z kilkoma paniami o rynku książek właśnie. I stwierdziłyśmy zgodnie, że czasem na siłę są wypychane, bo coś trzeba z nimi zrobić, trzeba sprawić by wydawały się wyjątkowe i warte przeczytania chociaż w gruncie rzeczy nigdy (ale to nigdy) takimi w pełni nie będą. Czasem też nie rozumiem napisu 'bestseller' na okładce. Częściej mam wrażenie, że on już nic nie znaczy. Odzwierciedla tylko samą ilość, niekoniecznie już jakość. Ot, napisane bo wypada.
Kiedyś ludzie tego nie potrzebowali, prawda? Jakoś wieści o tym, że np. Tołstoj napisał się roznosiły w społeczeństwie. Kto chciał ten wiedział. Być może rynek był mniejszy. Tak. Ale czy to znaczy, że był gorszy?
Oglądam sobie te wszystkie ładne zdjęcia i w takich momentach mam wrażenie, że to tylko kolejne kopie. Fakt, gdyby nie insta nie znałabym wielu fajnych pozycji, ale chyba nie warto płynąć z prądm pod tym kątem. Przyjdzie czas, to się przeczyta.
11 lis 2018
Hop na konia.
W kwestii otwierania się na inne gatunki jestem raczej trudna. Ale próbuję. Zaczytywałam się fantastyką i tylko tym, aż w naszej bibliotece zabrakło czegoś co uważałabym za dobre i ciekawe dla mnie. Późnej jakoś zaczęły się horrory i było dużo King'a i jakiś horrorów klasy b. Były próby związania się z książkami ocierającymi się o historię, była literatura faktu. Później pojawiła się faza na thrillery i książki z niepewnymi moralnie policjantami. Romansów natomiast nie czytywałam wcale uważając je za uwłaczające dla mnie samej, jakby samo sięgnięcie po takowe było dla mnie złapaniem grzybicy. Złamałam się raz, kiedy to rozszalała się epidemia Zmierzchu. W zasadzie była to pierwsza seria przez którą miałam problemy (niewysypianie się i przesiadywanie całymi dniami na forum rpg osadzonym w świecie z książek), no, ale to też minęło.
Przyszedł czas na grzybicę. Czytuję sobie tych "Jeźdźców" od jakiegoś tygodnia i idzie mi tak marnie nie ze względu na to iż książka jest kiepska, a raczej dlatego, że nie mam czasu. Sam styl pisania pozwala całkiem znośnie brnąć przez zalążek historii, który jak narazie obejmuje jakieś 140 stron (na ok. 850). Gdybym czytała King'a pewnie już bym się irytowała. A tu jest całkiem fajnie. Najpierw poznajemy życiorys i aktualną sytuację nijakiego Jake'a Lovella o którym trudno coś powiedzieć, prócz tego, że lubi konie, a konie lubią jego. Zamierza ożenić się z rozsądku i potrzeby zdobycia pieniędzy z Tory, która chyba... Też zamierza wyjść za mąż z rozsądku i chęci uwolnienia się od toksycznej matki oraz pozbycia się kompleksów. Plus w tym taki, że on jej się podoba, ona jemu raczej nie bardzo. Z drugiej strony mamy postać Ruperta Campbella-Blacka. Playboya jeździectwa, który jak dla mnie jest strasznie irytujący. Na swój aktualny cel wziął nieśmiałą i zawiedzioną miłością Helen, która do Anglii przyjechała by posklejać złamane serce. Biedaczka jest pod wpływem uroku Ruperta i jak każda zakochana kobieta nie widzi (jak narazie mam nadzieję) jego wad.
Jak możemy się domyślać między panami rozwinie się sportowa rywalizacja. Kto wie do czego ona zaprowadzi? Zastanawia mnie też rola biednych niewiast. Jednej sprowadzonej do roli bankomatu, a drugiej, co możemy wywnioskować z toku myślenia Ruperta, do roli gospodyni domowej i służącej. Tylko. Bo woli cudze żony.
Zainteresowani? Ja tak. Tym bardziej, że ochy i achy umierających z miłości bohaterek nie są męczące, a panowie mogą mieć w sobie coś co sprawi, że ich rywalizację będę śledziła z uwagą i ciekawością. Poza tym ewentualnym plusem powieści są dodatkowe informacje, które możemy z niej wynieść. Między innymi jest to scena polowania na lisy i spojrzenie na nią z dwóch stron. Myśliwych i aktywistów walczących o to by jak najbardziej to polowanie zepsuć. Pierwsi z nich mówią, że to przyjemność. Dla nich, dla koni, które mogą się wybiegać i ćwiczyć, i dla psów, które są wszak stworzone do tropienia i wygrzebywania ofiary z nory. Z drugiej strony aktywiści, którzy oczywiście chcą ochronić lisy poprzez dezorientowanie psów, płoszenie koni i irytowanie myśliwych, czyli ogólnie przez psucie wszystkiego.
Mam więc nadzieję, że z każdą stroną będzie tylko ciekawiej.
Przyszedł czas na grzybicę. Czytuję sobie tych "Jeźdźców" od jakiegoś tygodnia i idzie mi tak marnie nie ze względu na to iż książka jest kiepska, a raczej dlatego, że nie mam czasu. Sam styl pisania pozwala całkiem znośnie brnąć przez zalążek historii, który jak narazie obejmuje jakieś 140 stron (na ok. 850). Gdybym czytała King'a pewnie już bym się irytowała. A tu jest całkiem fajnie. Najpierw poznajemy życiorys i aktualną sytuację nijakiego Jake'a Lovella o którym trudno coś powiedzieć, prócz tego, że lubi konie, a konie lubią jego. Zamierza ożenić się z rozsądku i potrzeby zdobycia pieniędzy z Tory, która chyba... Też zamierza wyjść za mąż z rozsądku i chęci uwolnienia się od toksycznej matki oraz pozbycia się kompleksów. Plus w tym taki, że on jej się podoba, ona jemu raczej nie bardzo. Z drugiej strony mamy postać Ruperta Campbella-Blacka. Playboya jeździectwa, który jak dla mnie jest strasznie irytujący. Na swój aktualny cel wziął nieśmiałą i zawiedzioną miłością Helen, która do Anglii przyjechała by posklejać złamane serce. Biedaczka jest pod wpływem uroku Ruperta i jak każda zakochana kobieta nie widzi (jak narazie mam nadzieję) jego wad.
Jak możemy się domyślać między panami rozwinie się sportowa rywalizacja. Kto wie do czego ona zaprowadzi? Zastanawia mnie też rola biednych niewiast. Jednej sprowadzonej do roli bankomatu, a drugiej, co możemy wywnioskować z toku myślenia Ruperta, do roli gospodyni domowej i służącej. Tylko. Bo woli cudze żony.
Zainteresowani? Ja tak. Tym bardziej, że ochy i achy umierających z miłości bohaterek nie są męczące, a panowie mogą mieć w sobie coś co sprawi, że ich rywalizację będę śledziła z uwagą i ciekawością. Poza tym ewentualnym plusem powieści są dodatkowe informacje, które możemy z niej wynieść. Między innymi jest to scena polowania na lisy i spojrzenie na nią z dwóch stron. Myśliwych i aktywistów walczących o to by jak najbardziej to polowanie zepsuć. Pierwsi z nich mówią, że to przyjemność. Dla nich, dla koni, które mogą się wybiegać i ćwiczyć, i dla psów, które są wszak stworzone do tropienia i wygrzebywania ofiary z nory. Z drugiej strony aktywiści, którzy oczywiście chcą ochronić lisy poprzez dezorientowanie psów, płoszenie koni i irytowanie myśliwych, czyli ogólnie przez psucie wszystkiego.
Mam więc nadzieję, że z każdą stroną będzie tylko ciekawiej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)