Utarło się już, że książka zawsze, ale to zawsze, jest
lepsza niż film na jej podstawie. Ostatnio się przekonałam, że
niekoniecznie. W pracy słuchałam sobie "Dziennika Bridget Jones". Film
znam na pamięć i uważam za jedną z zabawniejszych historii jakie
obejrzałam na srebrnym ekranie. Pomyślałam sobie więc, że warto by go
skonfrontować z pierwowzorem.
I nie chodzi tu o to, że film już znałam i historia z książki nie potrafiła mnie rozbawić. Film jest bardziej spójny, płynny. W książce miałam wrażenie, że akcja toczy się, Bridget uderza w mur i przenosimy się do innej daty, do innych wydarzeń. Jakiś tam związek przyczynowo-skutkowy jest, ale często wydaje mi się on bardzo słabo zawiązany.
Samo zakończenie w filmie też wydaje się być bardziej sensowne. W tym co napisała Fielding było to tak wydumane i śmieszne (ale w tym niezbyt dobrym znaczeniu), bo w książce matka głównej bohaterki zostaje wplątana w sprawę kryminalną razem ze swym kochankiem. Cały ten galimatias rozwiązuje Mark Darcy, po czym historia znajduje swe zakończenie.
Co dla mnie było ciekawym w książce Bridget udało się osiągnąć wymarzoną wagę. Przez chwilę co prawda, ale miała te 55 czy 54 kilogramy. W filmie za to ciekawiej przedstawiono trójkąt Bridget-Daniel-Mark, co jest kolejnym plusem dla obrazu powstałego w 2001 roku.
Ogólnie więc zostanę przy filmie. Jeśli są jakieś rozbieżności, to występują na korzyść filmu nie odwrotnie, niestety.
Może i film jest lepszy, ale nie lubię tej aktorki, sama nie wiem czemu...
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Film lepszy. A już ostatnia książka z tej serii - kompletnie niestrawna.
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Przeczytałam ją w święta i aż mi przykro było. W tym przypadku lepiej by książki nie było, film wystarczy z nawiązką.
Usuń