29 gru 2019

Na koniec roku.

I pyk. Praktycznie już minął nam kolejny rok. Nikt jak zwykle nie wie kiedy to zleciało i jak mogło się stać, że znów jesteśmy o rok starsi. Ja tym bardziej w tym roku nie ogarniam, bo tak oto nagle dobiłam do wieku lat trzydziestu. Podobnie jednak jak i w wieku lat osiemnastu nie robi to na mnie większego wrażenia. I nie wiem kiedy to zleciało.

Jak wielu innych blogerów postanowiłam poczynić pewne podsumowanie roku, ot, raczej tak z ciekawości, bo żadnych zaskakujących faktów nie odkryję. Póki jednak Lubimy czytać nie wprowadziło na stałe tej szkaradnej wersji beta, można się nim posłużyć i zajrzeć w statystyki. Swoją drogą, jeśli ta beta przejdzie, to ja zaczynam wszystko zapisywać w jakimś kajecie.

Wyszło na to, że przeczytałam 37 książek. Plus minus jedna, bo "Listy niezapomniane" widnieją w sekcji 'teraz czytam' już tak długi czas, że wypadałoby je wreszcie skończyć, no ale to listy, więc trudno to objąć raz w całość i zamknąć.

Rok otwarłam trylogią Pękniętej Ziemi,później była też ta młodzieżowa trylogia z Maxton Hall, w międzyczasie mniej czy bardziej fajnych książek trochę się uzbierało. Paskudna była "Złota klatka" i książka o Bridget Jones, która w końcu zostaje matką. Wspominając "Złotą klatkę" należy wspomnieć tu sagę o Fjallbace, którą poznawałam głównie w wersji audio, ale nawet jej przystępność w takiej formie nie skłoniła mnie do tego by przesłuchać wszystkie dostępne tomy. W ogóle książek do słuchania było o wiele więcej niż w roku poprzednim, nawet "To" nie było mi straszne. Wracając na moment do paskudnych książek, były przecież jeszcze "Jej wisienki". Stanowczo przereklamowane. A co było dobre i co miło wspominam? Zdecydowanie "Nóż" od Nesbo. Nie ostatni Harry Hole, ale strach się bać co będzie w ostatnim. Książki od Kristin Hannah czyli "Słowik" i "Ogród zimowy". Bardzo ciekawą była książka o dzieciach, które za ojca miały nazistę. Fajnie było tez się dowiedzieć jak powstawał serial "Przyjaciele" i poznać "Annę Kareninę". Uśmiałam się na końcu z Clarksonem, bo przeczytałam jego ostatni i pierwszy zbiór felietonów. W międzyczasie zdobyłam już kolejne i brakuje mi dwóch książek do pełnej serii, ale myślę, że niedługo ją zamknę i będę mogła czytać dalej. Nie mam akurat drugiej i trzeciej części, a chciałam zachować jakąś ciągłość, nie tak skakać bezsensownie.

Nie przeczytałam, ani nie dorzuciłam do stosu hańby żadnej z książek Tokarczuk.

Zostałam książkowym Mikołajem dla biblioteki.

Nie zawładnęłam instagramem (nie żebym na to liczyła), ale przybyło kilkunastu obserwatorów bloga, których pozdrawiam.

Ach, no i obejrzałam Netflixowego "Wiedźmina". W gruncie rzeczy fajny, dorobiłabym jedynie Geraltowi kilka zmarszczek, bo twarz aktora jest taaaka ideaaalna...

Czytelniczo zróżnicowany rok. Oczywiście z tym postanowieniem, że książek nie będę kupować poległam z kretesem. W zasadzie kiedy to piszę, przybyła mi kolejna, bo Małż był tak miły, że kupił mi "Pokój Motyli" w owadzim dyskoncie. Starałam się kupować z drugiej ręki, jednak Empik też na mnie trochę zarobił, przez wprowadzenie swojego programu Premium.

Na sam koniec roku zostawiłam sobie thriller od Cobena "W domu". Pomyślałam, że to całkiem dobry wybór by otrząsnąć się z tych wszystkich świątecznych światełek i błyskotek. Nigdy z jakimś utęsknieniem nie czekałam na święta i choć nie tępię ich, to rada będę kiedy to się wreszcie skończy.


Postanowień nie robię. Kiedy chcę to czytam, kiedy chcę to ćwiczę. Nie mogę ograniczać pracy, bo jestem na takim etapie życia, że potrzebuję tego co praca daje (chodzi o pieniądze, a nie zmęczenie czy wrzody żołądka).
Czego wam życzyć na Nowy Rok? Spełnienia marzeń? Wielu wspaniałych książek? Tanich i wspaniałych książek? Magicznie rozciągających się regałów i półek? Ależ proszę bardzo.

Najlepszego!

22 gru 2019

Dlaczego oni zawsze muszą dać się w to wciągnąć...?

"Chciwość" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Marca Elsberga. Słyszałam do tej pory o innych jego książkach i choć tamte, np. Blackout, zalegają sobie spokojnie na czytniku, zabrałam się za słuchanie "Chciwości", bo akurat nic ciekawszego na słuchawkach nie było.



Nie wiem dlaczego, ale nie zakładałam, że Elsberg pisze książki sensacyjne. Choć nie czytałam wcześniej żadnej jego książki jakoś tak kojarzył mi się z powieściami apokaliptycznymi, a tymczasem dostałam historię w stylu Dana Browna tylko, że bez Roberta Langdona i jego zegarka z Myszką Miki.

Zarys fabuły jest prosty. Przypadkowy człowiek staje się świadkiem czegoś co jest morderstwem. Oczywiście staje się też automatycznie głównym podejrzanym. Nie dość, że zaczyna ścigać go policja, ścigają go też ci 'źli', którzy mają za zadanie zlikwidować jedynego świadka. Postanawia dotrzeć do pewnego baru i znaleźć człowieka o którym w ostatnich słowach wspominał jeden z zamordowanych ludzi. I akcja już zaczyna się toczyć.

Ogólnie rzecz biorąc książka zamiast informacji historycznych i tajemnic czasów przeszłych dotyczy współczesności. Poruszane są zagadnienia z ekonomi, matematyki i gospodarki. Sprawa toczy się o cudowne remedium dzięki wprowadzeniu którego wszystkim na świecie będzie żyło się lepiej i co najważniejsze - dostatnie.

Bohaterowie są tacy sobie, akcja też. Jeden niekończący się pościg.

Co najbardziej zawsze zaskakuje mnie w takich książkach to to jak bohaterowie dają wciągnąć się we wszystko. Teoretycznie wszak Jan, który jest wspominanym świadkiem sprytnego morderstwa, wcale nie musiał iść i szukać ani tej knajpy, ani osoby o jakiej mu wspomniano. Nie musi później też w tym wszystkim uczestniczyć i z biegiem czasu tylko mnie irytował, bo kiedy kolejni bohaterowie, którzy przejęli stery przejawiali znajomość zagadnienia i rozum, on zazwyczaj marudził i wydawał się takim piątym kołem u wozu, które jakimś cudem nie odpadło.
Jeśli Jan wydaje się być mało rozgarnięty w kwestii matmy i rynków gospodarczych to na szczęście znajduje on kogoś kto mu wszystko wyjaśni i pomoże. I mimo to, że facet wydaje się być mądrzejszy i bardziej bywały w świecie też oczywiście daje się we wszystko wciągnąć i brną razem dalej w tą niekończącą się ucieczkę przed wszystkimi.

Swoją drogą nie znam się za bardzo na ekonomi i międzynarodowym obrocie pieniędzmi. Ciekawi mnie zatem czy teoria przedstawiona z książce Elsberga ma jakieś szanse się ziścić. Bo jeśli tak to dlaczego nie mielibyśmy mieć lepiej? I to wszyscy, a nie tylko pewien skromny procent ludzkości...



Całkiem fajnie by było gdyby te założenia okazały się sensowne i ziściły się na święta.


16 gru 2019

"Szeptacz", A. North.

Czasem nie rozumiem tej zmasowanej histerii na punkcie jakieś książki. Wyskakuje na nas zewsząd. Można ją wygrać w konkursach, można ją dostać w jakiś akcjach promocyjnych. Naprawdę jest wszędzie. Wszędzie. Wszyscy się nią interesują, wszyscy o niej mówią i większość (bo nie napiszę, że wszyscy) jest po lekturze pozytywnie zaskoczona i pieje z zachwytu.

Przeczytałam "Szeptacza".



Hm... Hm, hm, hm...

Alex North stworzył interesującą, nieprzeciętną historię w której na szczęście nie ma kobiety, która ma problemy z alkoholem (za co na samym wstępie ma mały plusik, bo nie zniosłabym kolejnej takiej bohaterki). I to jedyny plusik, który mogłabym dać, bo później już historia jest poprawno-średniointeresująca.

W gruncie rzeczy najbardziej ciekawiły mnie w tej książce interakcje i relacje międzyludzkie. Wszystko było dla mnie takie trochę naciągane, bo... W zasadzie najpierw należy przytoczyć trochę fabuły. Mamy wdowca. Tom Kennedy. Tom ma syna Jacke'a, lat kilka. Tom ma też ojca, który okazuje się być policjantem z przeszłością alkoholową. Spotykają się po latach niewidzenia przypadkiem w związku ze znalezieniem w domu do którego wprowadził się Tom wraz z Jack'em, kości dawno zaginionego chłopca. Ogólnie też nasz główny bohater ma depresję i problemy z dogadaniem się z synem. Syn radzi sobie ze stratą matki na swój sposób. Ma teczkę w której trzyma swoje skarby i ma niewidzialną dla ojca koleżankę. Przeprowadzają się z poprzedniej miejscowości do Featherbank z nadzieją na nowy początek.

Mamy też zbrodnię sprzed lat, zbrodnię z czasów teraźniejszych i kumulację dziwności. Bo dla mnie to naprawdę dziwne, że ktoś kogo nie trawimy i obwiniamy nagle staję się idealną nianią dla naszego dziecka. Dziecka, które z nim zostawiamy pomimo tego iż wiemy i widzimy, że ma ono wyraźne problemy. Idziemy na piwo, spotkać się z kobietą, ale ponieważ trawi nas niepokój zwijamy się stamtąd szybciej niż przyszliśmy.

Brakowało mi tu jakiegoś błysku, czegoś co by mnie zaskoczyło i sprawiło, że otwierałabym oczy przed czytnikiem szerzej z niedowierzania. Wszystko ładnie się składało, ładnie się tłumaczyło i kończyło wątek. Było ładne. I tyle.

W gruncie rzeczy najbardziej emocjonującymi momentami były te w których sprawdzano czy wejściowe drzwi do domu są zamknięte. Wtedy sama miałam ochotę zamknąć swoje na cztery spusty.

8 gru 2019

"Jeśli mógłbym dokończyć...", J. Clarkson.

Ciemno rano, ciemno po południu, światła słonecznego ostatnio w pracy nie widuję wcale. Jakże miło sięgało się więc po książkę, która okazała się być promieniem słońca w codziennej szarej i ciemnej rutynie.


Clarksona można nie lubić, facet często czepia się innych, często obśmiewa różne modele i marki samochodów, ale w swoich felietonach porusza zdecydowanie więcej tematów i tych z życia prywatnego jak i z życia codziennego Brytyjczyków. Co dla czytelniczek jest najważniejsze nie ma tutaj wielu wzmianek o samochodach, więc jeśli nie przepadacie za tą stroną zawodową Jeremy'ego możecie śmiało po tą książkę sięgnąć.

Felietony pochodzą z "The Sunday Times" gdzie Clarkson ma swoją rubrykę i są datowane od 22 marca 2015 do 31 grudnia 2017.

O czym pisze? Naprawdę o wszystkim. O tym co dzieje się w Wielkiej Brytanii. Ponieważ, jak widać po datach jest to historia najnowsza, dowiemy się co jest z tym całym Brexitem i kto jest temu winien (młodzi Brytyjczycy). Dowiemy się też dlaczego koty tak naprawdę nie są takie miłe jak nam się wydaje i w rzeczywistości każdy z nich kryje w sobie psychopatę. Clarkson czasem w swoich felietonach pisze też o sprawach mniej błahych, wspomina śmierć matki i trudny dla niego czas, kiedy to został zwolniony z "Top Gear". Nie są to jednak łzawe wynurzenia kogoś kto ma poczucie niesprawiedliwości i szkody. Chyba nie byłby sobą gdyby nie zachował do wszystkiego pewnego dystansu. Dość żartobliwie wspomina swój pierwszy poważniejszy pobyt w szpitalu. Dla człowieka, który tak naprawdę nigdy sam nie chorował, okazało się to dość traumatycznym doświadczeniem. Okazało się przy okazji, że zapalenie płuc doskonale wspomaga rzucenie palenia. Dowiemy się też jak trudno jest uzyskać aprobatę dla pomysłu tytułu nowego programu.

Jego krótkie opowiastki bardzo mnie rozbawiły i przyniosły więcej radości niż każda inna książka, która tą radość miała mi w założeniu dać, jak wynikało z zapowiedzi wydawnictw czy innych recenzentów. Można twierdzić, że niektóre kwestie są prostackie i powiedzmy sobie wprost - chamskie. Jednak tak naprawdę jest tak jak Clarkson napisał. Nie lubimy słuchać gości w krawacie, bo kiedy tylko widzimy krawat, wiemy, że koleś będzie przynudzał. Jeremy z okładki ma poczochrane i przerzedzone włosy, nieogoloną twarz i nie ma krawatu co faktycznie może nas bardziej skłaniać do tego, że chcemy się dowiedzieć co ma do powiedzenia. Nie czujemy jakiegoś dystansu, ot znajomy facet z którym miło pogadać.

Wielokrotnie czytałam na głos fragmenty jak i całe felietony Małżowi. Śmialiśmy się z nich, bo są bardzo śmieszne i życiowe.

Bardzo się cieszę, że w domu mam jeszcze jedną książkę z tej serii. Przejrzałam też już olx, bo z chęcią zapoznam się ze wcześniejszymi historiami, które spłodził ten nieprzeciętnie dziwny, ale bardzo zabawny umysł.


5 gru 2019

Przyszły nowe.

Przyszła wyczekiwana paczka z Empiku o której miałam wam napisać. Zawierała w sobie trzy książki, dwie dla mnie, a ta ostatnia, trzecia książka ma być prezentem dla pewnego młodego mężczyzny.



Może zacznę od "Królestwa nędzników" Paulliny Simons. Jest to drugi tom trylogii Kres Wieczności opowiadającej o losach uczucia Juliana i Josephine. O pierwszym tomie "Łowcy tygrysów" pisałam w okolicach czerwca, jeśli ktoś jest zainteresowany niech zerknie do archiwum. Podoba mi się ta historia, bo opowiada o, wydawać by się mogło, oklepanym temacie w dość nieszablonowy i zaskakujący sposób. Tym bardziej chcę ją przeczytać, bo trzeci tom już jest i tylko czekać aż pewnie niedługo pojawi się polskie tłumaczenie.


Kto zna Coreya Taylora ten jest już przyzwyczajony do jego scenicznego image. Kto go nie zna, proszę, niech wygogluje sobie 'Corey Taylor masks'. Tylko się nie przestraszcie. Taylor jest wokalistą dwóch zespołów (Slipknot i Stone Sour), które grają coś co małż określa 'muzyką mocno relaksacyjną'. Sama osobiście bardzo lubię takie klimaty i od długiego już czasu chciałam przeczytać jakąkolwiek książkę jego autorstwa, ale jakoś nigdy żadnej nie mogłam kupić. Padło wreszcie na tą pierwszą. Czego się można spodziewać? "Siedem Grzechów Głównych to brutalnie szczere "spojrzenie na życie, które mogło potoczyć się tragicznie" i na odkrywcze przemyślenia, które pomogły je wyprostować."
Swoją drogą to chyba jedyna książka wydana u nas. Taylor napisał łącznie trzy.


"1000 ciekawostek o motoryzacji" przegląda właśnie małż i chyba mu się podoba. Kiedy zapytałam go co tam ciekawego w środku odparł ze stoickim spokojem, że: "1000 ciekawostek o motoryzacji". Taaak. Zatem to książka raczej dla mężczyzn, co zabawne napisana przez kobietę, Iwonę Czarkowską. Zerkałam na książkę kątem oka i zauważyłam, że składa się z kilkunastu działów i wielu ładnych mniejszych i większych fotografii, które na pewno przyciągną oko i zainteresują wspominanymi ciekawostkami. Poczytamy o samochodach, parkingach motocyklach, formule 1, a także o motoryzacyjnych rekordach i wielu innych rzeczach. Myślę, że każdemu przedstawicielowi płci męskiej, starszemu czy młodszemu przypadnie do gustu.





Czekam na jeszcze jedną książkę, którą udało mi się zgarnąć w radiowej Trójce. Razem z małżem podjęliśmy ok. 100 prób połączeń telefonicznych aż w końcu się udało i jakiś miły pan, który pełnił poranny dyżur podniósł słuchawkę.

1 gru 2019

Bo odwołali skoki.

Odwołali mi dziś skoki, więc zyskałam nagle kilka chwil czasu jakby tak bardziej wolnego. Nie mogę teraz czytać, bo kiedy tylko zacznę to zaraz zasnę, a choć wiem, że w perspektywie mam kilka nocnych nieprzespanych godzin (zawsze w nocy z niedzieli na poniedziałek), to jednak wolę teraz nie uderzać w kimono.

Zaczęłam poczytywać "Szeptacza", czytam "Jeśli mógłbym dokończyć..." i nie czytam "Legendy Humy", choć ta ostatnia nadal jest pod ręką jeśli tylko poczułabym chęć do niej wrócić.

Powiem wam, że "Szeptacz" jest interesujący. Mam go w wersji elektronicznej, a na Kindlu najlepiej się czyta kiedy wszyscy śpią (yhm, podświetlenie ekranu to jest to), więc kiedy już człowiek się wciągnie w akcję pojawiają się lekkie dreszczyki i pewien nieznaczny dyskomfort. Co prawda mi książkowy Szeptacz raczej nie grozi, bo jak wynika z książki skupia się on na dzieciach, ale jakiś niepokój jest.

Co do drugiej książki - kto zna Jeremy'ego Clarksona ten wie czego się spodziewać. Lubię oglądać "Top Gear" czy "The Grand Tour" i choć czasem, aż się krzywię z ich przyciężkich żarcików, to Clarkson w niektórych felietonach mnie zaskoczył, bo okazał się o wiele bardziej tolerancyjny i wyrozumiały. Niż ja.

Na instagramie ostatnio nie mam czego szukać, bo wjechały adwentowe kalendarze z książkami, śliczne zdjęcia z książkami w zimowej oprawie i wszystkie inne świąteczne rzeczy, które mnie drażnią. W ogóle nagle zaczął nam się grudzień, a ja jak zwykle wyłamuję się z głównego nurtu i nie czytam świątecznych książek. Choć w gruncie rzeczy może bym jakąś wyhaczyła w bibliotece. Może w dziale z audiobookami, by zyskać na czasie i słuchać w pracy.

Uchroniłam się też przed szaleństwem czarnego piątku. Kupiłam książki dopiero dziś i pewnie coś o nich napiszę kiedy przyjdą by na blogu nie wiało nudą, bo przyznaję się szczerze, że ostatnio trudno mi dokończyć cokolwiek co czytam. Z powyższych akapitów wynika, że mam rozdrapane trzy książki + "Harry'ego Pottera i Zakon Feniksa" na słuchawkach, więc to chyba już trochę choroba. Ale chcę je skończyć.

Wyszło na to, że w listopadzie przeczytałam trzy książki. Mało szumne podsumowanie tym bardziej, że czasem na różnych stories widzę ile czytają inni. Dziesięć, jedenaście książek? Żaden problem. Nie wiem, czy ludzie nie mają obowiązków czy coś po prostu robię źle. Być może jak zwykle nie sprawdza się przy mnie reguła i wtedy kiedy wszyscy czytają, bo wieczory mamy długie i szybko się robi ciemno, ja wolę (muszę) siedzieć do tego ciemka w pracy, a po jedenastogodzinnej zmianie jakoś mi się nie chce niczego czytać. Nie ma tego złego jednak, bo jakby nie te nadgodziny to nie miałabym nowych książek, więc no... Kiedyś tam je przeczytam.
W listopadzie było "To", "Jej wisienki" i "Dzieci Hitlera". Bardzo dziwny przekrój gatunkowy, ale lubię móc napisać, że otwieram się na różne gatunki i jak widać coś w tym jednak jest.

Kupiliście już prezenty?

22 lis 2019

Kamienica Kultury.

W środę miało miejsce dość ważne wydarzenie w którym mogliśmy uczestniczyć. Po kilku miesiącach modernizacji jednej z kamienic na rynku, filia nr 1 naszej biblioteki przeniosła się z podcieni ratusza do nowych, przestronnych wnętrz.


Gości, a zapraszano wszystkich mieszkańców, spodziewano się o 16:30. Stawili się urzędnicy wszelakiego szczebla, reprezentacje zaprzyjaźnionych bibliotek, mieszkańcy i sympatycy oraz dyrektor Instytutu Książki, Dariusz Jaworski.



Po ogólnym omówieniu spraw finansów, dotacji, remontu i oficjalnych gratulacji mogliśmy zwiedzić nową bibliotekę.

Jest o wiele, wiele bardziej przestronna niż dotychczasowa. Siadając w czytelni, która wita nas na wejściu, możemy oglądać rynek przez duże przejrzyste okna. Następnie przechodzi się do wypożyczalni, gdzie wygospodarowano miejsca na stanowiska komputerowe z których można skorzystać. Jest też kącik dla młodszych dzieci, które mogą tam przycupnąć by ich opiekunowie mogli w spokoju wybrać książkę.



Jest winda, więc osoby starsze czy z ograniczoną sprawnością będą mogły bez problemów dostać się wyżej. Na piętrze jest sala w której zgromadziliśmy się na początku i dwa mniejsze pomieszczenia, które będą wykorzystywane na spotkania DKK czy różnorakie warsztaty (jedno to bodajże docelowo sala komputerowa). Na samej górze jest taras (całkiem ładnie zagospodarowany) i kolejna sala dla której na pewno znajdzie się jakieś zadanie. Na otwarciu pełniła rolę restauracji, bo bibliotekarki przygotowały mały poczęstunek.

W ramach pamiątki z tego wydarzenia można było zrobić sobie własną torbę:




Artykuł z filmikiem z otwarcia >klik<.

Otwarcie było udane. Przyszło wiele starszych osób i młodzieży. Naszych rówieśników było jak na lekarstwo, no, ale, cóż... Byliśmy my :) Widać było, że wszyscy byli zadowoleni, a kiedy weszliśmy do biblioteki kolejnego dnia kręciło się w niej kilka osób, tez wyraźnie zadowolonych i gratulujących nowego miejsca.

Małż też zapytał o książki, które w zasadzie udało mi się wygrać dla biblioteki. Z okazji premiery "Szeptacza" można było zdobyć dla swojej biblioteki dziesięć książek z oferty wydawnictwa Muza. Trzeba było zgłosić daną bibliotekę i uzasadnić dlaczego akurat ona powinna te książki dostać. Zgłosiłam filię numer 1 pisząc, że fajnie by było gdyby na nowym miejscu bibliotekarki miały nowe książki. Udało się i tak do księgozbioru trafiło dziesięć nowych pozycji :)


16 lis 2019

"Jej wisienki", P. Bloom.

Nastały te czasy kiedy jesienna chandra osiągnęła apogeum. Wychodzę rano z domu i jest ciemno. Wracam do domu i jest ciemno. Poniedziałek nie bardzo chce się różnić od piątku czy nawet soboty. Obowiązkowe nabijanie kilometrówki na orbitreku i spanie. Na takie właśnie czasy na kindlu czekały na mnie "Jej wisienki", ale dobrze się stało, że przeczytałam tą książkę na początku listopada.

Nie była w stanie mnie rozbawić. Ani trochę.

Te wszystkie zachwyty nad nią były zupełnie chybione. Strach pomyśleć co mieli na myśli ludzie, którzy pisali, że to lepsza książka niż ta pierwsza z cyklu, "Jego banan". To musiał być totalny gniot.

Mamy sobie Hailey, młodą właścicielkę piekarni, która nie bardzo ma skąd wysupłać pieniądze na czynsz. Ma też byłego chłopaka, który ciągle ma nadzieję, że coś się zmieni między nimi.
Mamy sobie Williama. Typowego bogatego pajaca, który myśli, że może wszystko. Przy okazji jest też kleptomanem, który ze swojego problemu próbuje uczynić coś jakby sztukę, bo stworzył pomieszczenie na kształt galerii rzeczy skradzionych.

Oczywiście zaczynają się z sobą spotykać, wypadki się dzieją, a oni zostają parą.

To przykre, że ludzie piszą takie książki, wydawnictwa je wydają i jeszcze wykładają pieniądze na promocję. Zastanawiają mnie tez ludzie, którzy piszą pozytywne opinie na temat podobnych historyjek. Szczerze, tak naprawdę szczerze, z ręką na sercu, im się ta książka podobała?

Nie stawiałam tu nie wiem jak wysoko poprzeczki. Chciałam się po prostu odprężyć i trochę pośmiać. Umęczyłam się jednak okropnie brnąc uparcie przez historię o wiśniowej tarcie. Takie to wszystko było niedopracowane i rozbite. Tu jakaś była Williama, tu jego pazerni rodzice jak urwani z choinki i ta babcia Hailey, skończona hazardzistka...

Aż samej siebie mi żal, że tak czekałam na tą książkę.

Trzeba przyznać, że kryzys jest i to poważny. Książek tyle, a czytać mi się nie chcę. Zapodaję sobie tylko kolejne audiobooki z serii Harry'ego Pottera i zastanawiam się czemu są w nich takie różnice, bo w "Czarze Ognia", którą czyta Wiktor Zborowski mój ulubiony profesor od czarnej magii nazywa się 'Lupę' (brzmi bardzo francusko), a kiedy książkę czyta Fronczewski jest już profesorem Lupinem. Tak samo sprawa tyczy się jednego z domów. 'Slajterin' a Slytherin. Drażni to. Zborowski ma jakiś dziwny akcent. W ogóle czemu akurat Zborowski? Myślałam, że czytał tylko Fronczewski. Nic tu nie pasuje.

6 lis 2019

"Dzieci Hitlera", G. Posner.

Kiedyś na insta ktoś zachwycał się jedną z książek traktujących o rzeczywistych wydarzeniach. Nie pamiętam już o jaką książkę chodziło, ale ta osoba pytała też czy lubimy taki typ literatury. Napisałam, że nie, że mój tata taką bardziej woli.

Mnie w zupełności zawsze zadowalała fikcja.

Ostatnimi czasy, bo oczywiście w środowisku też to odnotowano, podobnie jak wielu innych książkoholików, zaczęłam poczytywać książki o wojnie w których autor osadził jakąś w pełni czy w części zmyśloną historię. Zazwyczaj są to historie o miłości. Pomyślałam jednak, że fajnie by było gdyby nie o to zawsze chodziło, przynajmniej nie o miłość na linii kobieta - mężczyzna. A co jeśli mowa o miłości ojcowskiej względem dziecka?

W bibliotece moją uwagę przykuła książka Geralda Posnera "Dzieci Hitlera". Mowa w niej o potomkach nazistów, o tych którzy zdecydowali się coś autorowi powiedzieć o relacjach jakie łączyły ich z ojcami. W książce wspomina się tylko o ojcach. No cóż, matki siedziały w domach i nie przygotowywały planów wojennych.


Historie są przeróżne, a w niektóre naprawdę trudno uwierzyć. Bo jak można być synem generalnego gubernatora i nie wiedzieć czym tak naprawdę było getto i Auschwitz? Bardzo dziwna jest też historia Josefa Mengele i jego syna Rolfa. Niektóre postaci są dość intrygujące, bo wydawać by się mogło, że sędziowie nie zawsze są sprawiedliwi i ktoś kto miał być oprawcą jawi się nam jako ofiara.

Jeśli nikomu nic nie mówią nazwiska takie jak Frank, Saur, czy Goring niech się nie martwi. Autor przytacza życiorysy opisywanych nazistów, więc będzie wiadomo o kogo chodzi i co ten ktoś zrobił. Są zdjęcia.

Uważam, że to niesamowity plus, te zdjęcia i życiorysy, bo przyznam się szczerze, że o II Wojnie Światowej wiem mniej niż więcej. Wiedza ze szkoły już dawno wyparowała, a jeśli mam ją ponownie przyswoić to wolę takie książki niż podręczniki.

Relację ojców i ich dzieci jak wspominałam są różnorodne. Jedni starają się zrozumieć. Nie pochwalają. Drudzy się dystansują. Trzeci ostro potępiają i chcą się odciąć od takiego ojca. Te historie są bardzo ciekawe i pokazują, że tak naprawdę działania które podejmowali naziści nie dotykały tylko tych, których zbiorowo nazywa się 'ofiarami'. Dotykały również osób o których się nie myśli od razu kiedy przed oczami wyskakuje nam hasło 'zbrodniarz wojenny'. Może to nie była typowa przemoc, nie był to głód czy zimno. Coś jednak za ich dziećmi się ciągnie i często kładzie cieniem na ich życiu.

Jeśli komuś ta książka wpadnie w ręce niech czyta.

2 lis 2019

"To", S. King.

Dawno temu spotkałam się z krótką, bardzo ogólną opinią o tej książce. Ot, ktoś chyba miał pewne wyobrażenie i nie zweryfikował go myśląc, że we wszystkich bajkach grupka dzieciaków pokonuje zło, które na nie dybie. Odbywa się to szybko, łatwo i przyjemnie.

W gruncie rzeczy "To" można określić jednym przymiotnikiem. "To" jest trudne. Trudne do czytania, trudne do zabierania ze sobą, trudne do trzymania w dłoniach. Trudne do ogarnięcia. Trudne do zrozumienia.

Historyjka niby prosta. Dzieci - strach - zło - walka - zwycięstwo. W naprawdę wielkim skrócie.

Jak to u Kinga bywa bohaterowie są odmalowani bardzo realistycznie, całe Derry, czyli miejsce występowania "Tego" również. (Sonia Kaspbrak jak dla mnie została najbardziej wyrazistą bohaterką, choć nie gra w tej historii pierwszych, drugich czy nawet trzecich skrzypiec. Jej solowy występ w szpitalu na długo zapada w pamięć (choć w tym przypadku to niewątpliwie zasługa lektora)). Bardzo to u niego lubię, bo dowiaduję się wielu rzeczy z życia przeciętnego Amerykanina żyjącego w roku 1958. Strona obyczajowa powieści jest jak zwykle dopracowana na najwyższym poziomie. W pewnym sensie momentami przebija to nawet warstwę fabularną, trochę ją podreperowuje.

Bo książka podobała mi się, owszem, ale do czasu. Jak pisałam wcześniej akcja w pewnym momencie przestała mi się zazębiać. Na początku wszystko fajnie się zgrywało, pasowało, a później, nie wiem nawet kiedy, chyba wtedy kiedy stery przejmują dorosłe wersje naszych bohaterów czegoś zaczyna brakować. (Nie pojmowałam też w czym miałby pomóc seks smarkaczy.) Powiedzmy że ta część książki, która opowiada o życiu Frajerów za młodu wciągnęła i przeraziła mnie bardziej niż reszta.

Wiele matek dostałoby pewnie palpitacji serca na wieść co w czasie wolnym porabiają ich pociechy. A pociechy z Derry miały dość interesujące zajęcia. Budowali tamę. Uciekali przed starszymi, agresywnymi chłopakami. Budowali lepianki, w których później odbywały się spotkania Frajerów i wdychali w nich dym. Mierzyli się z tym o czym dorośli nie mieli pojęcia. Z wilkołakami, wielkimi ptaszyskami, mumiami i trędowatymi. Wszystko to było jednym, było to Tym, które terroryzowało miasteczko od niepamiętnych czasów. To żywiło się i strachem i krwią i ciałem. Mieszkało w kanałach i przybierało różne formy, najczęściej klowna, który rozdawał baloniki. Maczało to palce we wszystkich krwawych masakrach jakie miały miejsce w Derry, a biorąc pod uwagę wielkość i ilość mieszkańców miasteczka było tego stosunkowo bardzo dużo.

Bill Denbrough traci brata. Kilkuletni George wychodzi na dwór z papierowym statkiem, który zrobił mu rozłożony chorobą brat. Kiedy śledzi płynący stateczek napotyka się u wylotu kanału na klowna. To z najgorszych spotkań z klownem George'a kończy się oderwanym ramieniem i śmiercią dziecka.

Dorosły Bill wraz z przyjaciółmi wraca do Derry by ostatecznie pokonać To i przerwać ciągnącą się od wielu lat makabrę.


Ta książka jest okropnie długa. Jest jednak wspaniale napisana czego Kingowi nigdy nie można było odmówić. Jak jednak bywa w moich relacjach z tym autorem koniec książki wydaje mi się zbyt krótki, zbyt nijaki, potraktowany można by powiedzieć po macoszemu, bo jakoś to trzeba było skończyć. Nie wiem jednak co można by dać w zamian. Pozostaje zwyczajowy niedosyt, który chyba jest jednak spowodowany moim niezrozumieniem niż brakami u autora.

Choć mam papierową wersję, książkę przesłuchałam w wersji audio. Lektor jak wspominałam robił to niesamowicie. Książkę czytał Leszek Filipowicz i choć nie przesłuchałam zbyt wielu jeszcze audiobooków ten lektor zalicza się do tych, których będę bardzo lubiła (choćby za interpretację też już wspominanej Sonii Kaspbrak). Gdyby nie to, że można było jej wysłuchać nie poznałabym nigdy tej historii, bo sam widok tej książki budził we mnie przerażenie i wewnętrzny opór, bo 'jednak jest za gruba, daj spokój'. Było to ponad 54 godziny słuchania tekstu, nie jestem w stanie powiedzieć jak długo czytałabym książkę sama.


Został jeszcze "Bastion". Też podobny gabarytowo.

27 paź 2019

To i owo 6.

Facebook wyświetlił mi w dziale wspomnień post sprzed kilku lat, w którym to podobnie jak reszta ludzi zauważyłam, że spadł śnieg. Patrząc na to co za oknem śniegu teraz nie powinnam się spodziewać. Może jednak lepiej by było, bo moja jesienna chandra osiągnęła apogeum jakoś w tym tygodniu właśnie. Mimo, że mam do czytania dobrą, lubianą przeze mnie fantastykę, książka leży odłogiem. "To" też mnie trochę znudziło. Do pewnego momentu było fajnie, później, nie wiedzieć kiedy nawet, akcja jakoś przestała mi się zazębiać. Słucham dalej, bo dlaczego nie, dużo już nie zostało, ale na początku miałam z tego większą przyjemność.

Facebook przypomina mi też, że rok temu czekałam w kolejce do Maxa Czornyja. Jego książka, kupiona wtedy na targach, ciągle stoi nieprzeczytana i pokrywa się kurzem. Jak większość książek, które wtedy przywiozłam.

Z powodu tego, że dzisiejszy poranek trwał godzinę dłużej sięgnęłam po tą moją deskę ratunku, po "Jej wisienki" i poczułam nijakie zażenowania kilkunastoma pierwszymi stronami. Nie jestem przyzwyczajona do tak... Infantylnej literatury. Pewnie ją jednak przeczytam, bo sama chciałam.

W Rosji za to robią ciekawsze rzeczy niż ja. Na klatki filmu przenieśli "Tekst" od Glukhovsky'ego. Ciekawa jestem jak to wyszło, choć raczej mam marne szanse na poznanie tego obrazu. W ogóle nie jestem przekonana do takich ostatnimi czasy, bo wspólnie z Małżem oglądam serial na podstawie trylogii "Wayward Pines". W gruncie rzeczy serial sam w sobie fajny, drugi sezon znacznie odbiega od książki... Choć w zasadzie nie, tego w książce w ogóle nie było, bo dzięki drobnym zmianom w fabule można było dalej pociągnąć akcję i dokręcać drugi sezon. Ja, jako zwolenniczka tego, że zazwyczaj 'książka jest lepsza' trochę kręcę nosem.

Jeśli już mowa o filmach Małż zaszalał i kupił trzy części Harry'ego Potter'a wydane na płytach blu ray z dodatkową płytą dvd na której są różne materiały takie jak usunięte sceny, wywiady z reżyserem czy scenarzystą. Tak, trochę to śmieszne, że mając trzydziechę na karku, siedzę przed telewizorem z rozdziawioną paszczą i oglądam materiał o tym jak to wszystko się zaczęło. W ogóle to takie zabawne, bo kiedy miało się te naście lat i nie miało zarobków wiedzę o Harrym gromadziło się głównie z gazet typu "Bravo" czy dodatków w jakiś innych pismach. Pamiętam, kiedyś w "Gali" czy w "Vivie", była cała dodatkowa wkładka, z dużymi portretowymi zdjęciami np. Lucjusza. Szanowało się to, a wycinki zbierało. Teraz kiedy człowiek ma już własne źródło utrzymania wystarczy iść do sieciówki by kupić ciuchy z godłem Gryfonów czy skarpetki z logo serii. Tylko, że teraz to już jednak nie ma takiego jakiegoś uroku. Choć to niewątpliwie miłe i satysfakcjonujące, że można. Film w dobrej jakości też ogląda się o wiele przyjemniej.  

17 paź 2019

"Za Frajerów."

Nie wiem na co się zdecydować.

Jestem już w połowie książki.

 czy

Jestem dopiero w połowie książki*.



Nie wiem też nawet co napisać. Kinga trzeba nazywać 'królem', bo sobie na to zasługuje. Może i nie każdą książką zachwyca, ale "To" jest jak do tej pory świetne. Tak - dłuży się. Z drugiej jednak strony tą dłużyznę bardzo przyjemnie się poznaje. Ktoś chce wiedzieć jak traktowano czarnych mieszkańców Ameryki kilkadziesiąt lat wstecz? Niech tam zajrzy. Ktoś chce wiedzieć jak wyglądało życie w miasteczkach? Niech tam zajrzy. Ktoś chce się przekonać, że dzieci pomimo tego, że bawiły się całymi dniami same i bez telefonów komórkowych, jakoś przeżywały, miały się dobrze i dorastały też niech tam zerknie. Ktoś chce sobie przypomnieć jak to było: bez internetu, z kilkoma kanałami w telewizji? Zachęcam.

Nie wiem dlaczego ta historia budzi we mnie taki sentyment. To nie moje czasy. Nie ten kraj, nie ten kontynent. Może to ta uniwersalność?


________________________________
* Ta pozycja ma ponad 1000 stron i naprawdę nie wiem co wybrać. Co prawda słucham jej, ale mam też książkę i sprawdzam codziennie swoje postępy w... Słuchaniu. Czytaniu.

14 paź 2019

Ta o najlepszym serialu na świecie.

Powiedzmy sobie na samym początku wprost - ta książka nie jest tym czego się oczekiwało.

Nie jest książką złą. Nie jest niedoporacowana, nie traktuje o serialu pobieżnie, wręcz przeciwnie, autorka rozpracowała wszystko od podszewki. Ale czy chcemy czytać od tej podszewki właśnie?

W gruncie rzeczy mam wrażenie, że czytałam pracę dbałością ocierającą się o doktorat. Liczba przypisów przyprawiała o zawroty głowy. Kelsey Miller wzięła się za temat swojego ulubionego serialu bardzo dokładnie. Zaczęła od osób za "Przyjaciół" najbardziej odpowiedzialnych. Wspominała o aktorach, o okolicznościach w jakich dostali oni swoje role. Opisała ich wzajemne stosunki, opisała stosunki na planie. Opisała około serialowe skandale, szał jaki wywołała fryzura na 'The Rachel'. Cały rozdział poświęcono odcinkowi w którym była żona Rossa bierze ślub ze swoją partnerką. Autorka rozłożyła to na czynniki pierwsze od realizacji samej sceny do tego jak społeczeństwo odebrało ten ślub i jak się do niego odniosło.

Wszystko to jednak było strasznie sztywne i obdarte z tego z czego "Przyjaciele" zasłynęli. Nie było w tej książce radości ani zabawy. Miller brnęła z punktu a do b i choć robiła to z wdziękiem, bo nie można powiedzieć, że książka czytelnika męczyła, ciągle czegoś brakowało. Może i opisywała jakieś zabawne anegdotki, ale po chwili mieliśmy już do czynienia z miejscem jakie serial zajmował w wieczornej ramówce stacji telewizyjnej, która go emitowała. Autorka wnikliwie opisywała wszelakie niuanse z jaką takowe ramówki są układane, co w zasadzie mi nie było do szczęścia potrzebne.

Gdzieś spotkałam się z twierdzeniem, że książka nie wnosi nic nowego, to wszystko człowiek mógł sam wyczytać w internecie, trzeba było tylko poszukać. Cóż, może było można, ale autorka pod tym kątem odwaliła kawał niezłej roboty i za to należą jej się oklaski. Wszystkie fakty podała w dość suchej, ale strawnej formie. Zabrakło mi jednak czegoś bardziej soczystego. Jakiś ploteczek, jakiś wpadek z planu, większej ilości materiałów o aktorach. Nie można powiedzieć, że tego nie było, było jednak jak na lekarstwo i to słabe.
Autorka, wydaje mi się, bardzo wyidealizowała wszystko. Nie chce mi się wierzyć, że przez tyle lat kręcenia jednego serialu, nigdy nie było między aktorami żadnych zgrzytów. Że wszyscy byli bardzo zgodni i zawsze dążyli do jednego? Owszem, jestem w stanie uwierzyć, że jeśli walczyli o podwyżki robili to razem, ale każde z nich było człowiekiem i pewnie też miało gorsze dni.

Dowiedziałam się skąd się wzięła Ursula i czy była ona siostrą bliźniaczką Lisy Kudrow. Sporym zaskoczeniem było też oddziaływanie jakie na jeden serial mógł mieć inny. Bardzo fajny pomysł, jestem ciekawa jak wyglądałoby to w praktyce i czy u nas, w natłoku telenowel i seriali obyczajowych, coś takiego mogłoby mieć miejsce. Bardzo mało wspomina się tu o Janice i jej okrzyku, który słyszał chyba każdy. Oh! My! God! Tak, wiem, że ta postać nie jest pierwszoplanowa, ale należy też chyba do takich bohaterów, którzy najmocniej zapadają w pamięć.



Jest to fajna pozycja, dla fanów także, ale brakuje w niej jakieś swobody tematu i leniwego snucia się między poszczególnymi wspomnieniami. W zasadzie gdyby sprawiała wrażenie sympatycznej gawędy, można by było z nią przysiąść na fotelu czy kanapie i popijając kawę z wielkiego kubka czekać aż opisywani "Przyjaciele" do nas dołączą. Autorka ujęła temat bardzo rzeczowo, kładąc duży nacisk na serial jako zjawisko społeczne i kulturowe, przez co stracił on sporo na swym uroku, ciągle będąc porównywanym do czegoś w stylu produktu.

11 paź 2019

Tutaj też o Noblu.

Spodziewałam się, że dziś instagram będzie jednym wylewnym wyrazem tego jakie książki Tokarczuk są świetne. Spodziewałam się niezliczonych zdjęć okładek książek już przeczytanych i polecanych, ale się zawiodłam.

Poczułam się mile i dość przewrotnie zadowolona, bo Nobel Noblem, ale książki mojej imienniczki jednak nie są zbyt instagramowe najwyraźniej. Co ważniejsze - wszyscy nadrabiają. Książki fizycznie namacalne zostały wykupione i można posiłkować się takimi na czytnik. Widziałam gdzieś na facebooku zdjęcie drzwi jednej ze stacjonarnych księgarń i kartki przyklejonej na szybie informującej o tym, że "Tokarczuk nie ma". No nie ma, z tego co wiem jest w Niemczech.

Gadałam sobie o tym z kolegą z pracy i stwierdziliśmy, że wypadałoby trochę nadrobić. Kiedy wracałam wczoraj do domu w radiu wałkowali temat, którego tyczy się ta notka i antenowy gość powiedział, że jeśli ktoś chciałby zacząć czytać Tokarczuk to może zacząć od "Prawieku i innych czasów", bo to taka dość dobra lektura jak na początek. I krótka.

Przejrzałam sobie cytaty jakie inni czytelnicy Lubimy czytać pododawali na profilu tej książki i nie wydaje mi się by lektura była łatwa. Nie wiem czy dam radę przebrnąć. Nauczona tekstów lekkich i przyjemnych dla leniwego umysłu (co najwyżej wzruszających jak i również emocjonujących) obawiam się, że polegnę przez tą "narracyjną wyobraźnię połączoną z encyklopedyczną pasją, co sprawia, że prezentuje, że przekraczanie granic jest formą życia". Dowiem się, że jestem po prostu zbyt tępa by czytać książki kobiety tak bardzo docenionej. Nigdy sobie nie wyrzucałam, że nie czytałam Szymborskiej czy Reymonta, któregokolwiek z naszych Noblistów, no, ale człowiek dorosły, świadomy, warto by było mieć swoje zdanie.

Świat jest zły. Widziałeś to sam. Co to za Bóg, który stworzył taki świat? Albo sam jest zły, albo pozwala na zło. Albo mu się wszystko poplątało.

Może nie będzie źle.


Gorzej jednak gdybym chciała poznać się z Tokarczuk przez "Prowadź swój pług przez kości umarłych":

Co to za świat? Czyjeś ciało przerobione na buty, na pulpety, na parówki, na dywan przed łóżkiem, wywar z czyichś kości do picia... Buty, kanapy, torba na ramię z czyjegoś brzucha, grzanie się cudzym futrem, zjadanie czyjegoś ciała, krojenie go na kawałki i smażenie w oleju... Czy to możliwe, że naprawdę dzieje się ta makabra, to wielkie zabijanie, okrutne, beznamiętne, mechaniczne, bez żadnych wyrzutów sumienia, bez najmniejszej refleksji [...]

A może już ktoś czytał i powie coś na temat wspominanych książek?

7 paź 2019

Święta i "Izara".

Na facebookowym profilu bloga zaczęłam marudzić, że święta nam się zbliżają, bo jakieś kilka dni temu nastąpił wysyp świątecznych książek, jakieś wydawnictwo szukało recenzenta dla takowych i w ogóle - sprzedadzą znicze, a wystawią mikołaje.

Co roku jest z tym jakoś gorzej, wrażenie, że te święta już niedługo się potęguje do poziomu nieznośnego i zaczyna już teraz.

Można się zapisać na jakieś tam świąteczne wymiany i jedną nad którą się zastanawiam, jest ta tutaj, u Hadzi.

W gruncie rzeczy lubię robić takie rzeczy. W zeszłym roku miałam frajdę, kiedy na podobnej zasadzie przygotowywałam paczkę znajomej, tym bardziej, że dla niej była to totalna niespodzianka.

Zastanawiam się, bo to i fajne i raz do roku tylko. Z drugiej jednak strony zawsze jest to dołujące 'a jeśli się komuś nie spodoba?' Małż mi powtarza, że tak trzeba, trzeba być trochę bardziej otwartym na innych ludzi i próbować szukać tych znajomych. Bardzo trudna sztuka. Tym bardziej jeśli zazwyczaj nie wychodzi.

By jednak nie zaprzątać wam głowy moimi moralnymi rozterkami zostawię was z bardzo ładnymi okładkami. Lubię kiedy są ładne, ale nie rzucam się na książki jak typowa okładkowa sroka, ale ta 'Izara"...

Ładna, prawda?


2 paź 2019

"Zimowy ogród", K. Hannah.

Chyba się starzeję. Coraz łatwiej się wzruszam oglądając filmy i czytając książki. Staram się unikać drażliwych dla mnie kwestii i jest lista książek czy filmów, których nie przeczytam ani nie obejrzę. Niekiedy jednak biorąc do ręki daną książkę człowiek się spodziewa i nawet jest pewien, ale jednak czyta.

Książki Hannah mają w sobie to coś co do płaczu zmusza. Przy "Zimowym ogrodzie" sprawa zakończyła się na jednym szlochu, bo przecież żaden szanujący się pesymista nie weźmie takiego zakończenia na serio, ale jednak - szloch był.



Kristin Hannah chyba lubi pisać o kobietach i o rodzeństwie. Tutaj głównymi bohaterkami sa siostry. Meredith - twardo stąpająca po ziemi matka dwóch dorosłych córek, mężatka. Prowadzi rodzinny interes, który przejęła po ojcu, opiekuje się nim i matką. Jej zupełnym przeciwieństwem jest Nina. Obieżyświat i fotograf. Zawsze jest tam gdzie dzieją się złe rzeczy. Nie dąży do ustatkowania się choć od kilku lat jest w czymś co można nazwać stałym związkiem. Zawsze z aparatem w ręku, gość w domu.

Obrazu kobiet w tej rodzinie dopełnia ich matka. Ponad osiemdziesięcioletnia cicha, opanowana i zasadnicza Anja Whitson. Jeśli córki przyjmowałyby kolory czarny i biały, Anja byłaby neutralną szarością. Trudno ją nazwać matką. Wydaje się nie mieć serca dla własnych córek. Może i nimi nie pogardza, ale też nie wygląda na to, że kocha. Jedyną osobą, która doświadczyła miłości z jej strony jest jej mąż. Wszystkie trzy są zmuszone stawić czoła pewnemu wydarzeniu z przeszłości, które zapoczątkowało rozłam na linii matka - córki. Staje się tak za sprawą ostatniej woli głowy rodziny. Ojciec umierając zostawia je nijako skazane na siebie.

Dużo tytułem wstępu, ale naprawdę mało zdradziłam z fabuły. Dość prostej, by nie powiedzieć, że oklepanej. Wiele z was ma na pewno problemy z dogadywaniem się z rodziną i to najbliższą. Ktoś być może przechodzi żałobę i stara się sobie ze stratą poradzić. Radzimy sobie różnie. Siedzimy, płaczemy, uciekamy w pracę czy obowiązki. Być może ktoś oddala się od bliskich, wierząc, że tak właśnie sobie poradzi. A co jeśli sprawa ma się podobnie jak w książce, kiedy to zostaje jeden z rodziców? Czy to co dla niego wybieramy będzie dobre? Czy posiłkowanie się pomocą przy opiece będzie dobrze odebrane? Czy należy wszystko uparcie trzymać w garści i powtarzać przez łzy, że jest okej?

Książka jest właśnie o tym. O tym, że w pojedynkę trudno sobie radzić ze stratą. Należy się otworzyć na drugiego człowieka by poczuć się lepiej. Trudno jest nosić przez całe życie wspomnienia z przeszłości i kisić je w sobie zapamiętale. Idealnym przykładem tego jest matka Niny i Meredith. Traumatyczne wydarzenia z oblężonego Leningradu rzutowały i niszczyły większą część jej życia. Niszczyły jej relacje z córkami, niszczyły z ją samą.

Być może nie jest to arcydzieło, ale jest to książka godna polecenia. Zakończenie, jak już wspominałam, jest dla mnie mało prawdopodobne, ale każda bajka kończy się dobrze, tak więc i bajka Wiery Pietrowny Marczenko Whitson musiała tak się skończyć. Jest to też historia dla ludzi szukających pocieszenia w trudnych chwilach. Tak, można prychnąć: phi, takie rzeczy tylko w książkach! Od czegoś trzeba jednak zacząć. Książka porusza wiele istotnych kwestii w stosunkach międzyludzkich panujących w rodzinie. Pokazuje jak istotna jest zwykła rozmowa, czasem wystarczy zwyczajnie pogadać. Wystarczy chcieć.

No i ten Leningrad w tle.

27 wrz 2019

Trudne sprawy, odcinek specjalny pt. "Anna Karenina".


Anna Karenina - młoda kobieta, żona i matka. Tęskni za miłością i uznaniem swego męża Aleksieja.

Aleksiej Karenin - starszy od swej żony o 20 lat. Ojciec Sierioży, ich wspólnego dziecka. Światły, mądry i odpowiedzialny człowiek. Trochę przedmiotowo traktuję Annę.

Aleksiej Wroński - kochanek Anny, ojciec jej córeczki, bogaty hrabia. Zawadiaka, ale jednocześnie miły i wykształcony. Kocha Annę do szaleństwa.


Tak w skrócie można by przedstawić bohaterów "Anny Kareniny" Lwa Tołstoja.

W gruncie rzeczy to jednak duże uproszczenie. Nim ktoś powie, że wylewam wiadro pomyj na klasykę, powiem na swoje usprawiedliwienie, że to ładna historia. Na początku dziwiłam się ciągle, że to właśnie "Anna Karenina", bo bohaterka i cały jej uczuciowy problem był jak dla mnie w cieniu. Wydawało mi się, że więcej czasu poświęcono Kitty i Lewinowi, a nie Annie i Wrońskiemu. Nie wiem dlaczego byłam przekonana, że to romans. To jest historia o miłości. Dziwnej i trudnej do zaakceptowania. Ale czy romans? Cóż, w tamtych czasach może tak. Dziwne to były czasy kiedy kobiety wychodziły za mężczyzn, których praktycznie nie znały. On się oświadczał, a ona lub jej rodzice się zgadzali. Lub nie.

Dziwna jest Anna. Dziwny Karenin. Karenin, który ciągle wybacza (no, przynajmniej do momentu do którego dosłuchałam), dziwny jest stosunek ludzi do wszystkiego. Anna jest potępiana, Karenin jest za plecami trochę wyśmiewany, a Wroński jest najwyraźniej w porządku.

Kiedy pomyślałam, że napiszę tą notkę chciałam trochę obśmiać ten trójkąt. Bo Karenin najpierw nie chce dać rozwodu, choć Anna mówi mu wprost, że ma kochanka. Wroński uganiał się za nią jawnie, a ona mdlała na wyścigach kiedy myślała, że kochankowi stało się coś złego. Karenin nie mówił nic nawet wtedy kiedy dowiedział się, że jego żona będzie miała dziecko z innym. Było to dla mnie drażniące i idiotyczne. Kiedy Anna prawie umiera w połogu po porodzie córki Wrońskiego, Karenin, nadal ten dobry i szlachetny Karenin, wybacza jej. Ona z biegiem czasu zdrowieje, zabiera córkę i wyjeżdża z Wrońskim za granicę, zostawiając na miejscu (wciąż) męża i synka.

Im dalej jednak słuchałam tym smutniejsza ta historia się wydaje. Anna zaczyna żałować, Wroński dowiaduje się, że pani Karenin choć piękna potrafi być też męcząca i denerwująca. Ma wady. On chce wolności i swobody, a ją, o której mówi 'żona' dosięga codzienność i ludzie, którzy oceniają ją inaczej niż jego. Gorzej. Anna tęskni za synem, który mieszka z Kareninem. Córeczka nie wzbudza w niej tak gorących uczuć jak Sierioża.

Oczywiście na tym trójkącie nie opiera się cała książka. Są też inni bohaterowie, którzy wzbudzają o wiele większą sympatię. Lewin. Mieszkający na wsi i czujący się tam najlepiej. Pomimo początkowego niepowodzenia dopina swego i żeni się z Kitty. Docierają się przez jakiś czas i jak każde małżeństwo przeżywają lepsze i gorsze chwile. Tołstoj dobrze opisał też chłopstwo i wyższe sfery. Z chłopami styka się Lewin i chce reformować wieś. Od arystokracji największe baty zbiera Anna. Przed swym romansem uwielbiana, po wyjeździe z Wrońskim potępiana. Dwie przeciwstawne sobie siły. Są też państwo Obłońscy, na pozór, idealne małżeństwo z grupką szczęśliwych dzieci. On jednak ją zdradza, a ona znosi to godnie i trwa u jego boku.

Jest to też bardzo trudna książka do słuchania. Zazwyczaj nie sprawia mi to problemu, ale kiedy coś mnie rozproszy muszę cofnąć fragment i przesłuchać ponownie, by wszystko rozumieć i nadążać. Mam audiobooka z Gazety Wyborczej, gdzie Annę Kareninę czyta Anna Polony. Czyta wspaniale, niezwykle wyraźnie i z uczuciem, dobrze się tego słucha, należy się jednak odpowiednio skupić.

Jeśli ktoś by się obawiał, bo klasyka, bo Tołstoj, bo stare i ble, to nie ma się czego bać. "Anna Karenina" jest ciekawsza i bardziej strawna od "Wojny i pokoju", którą to książkę porzuciłam, bo nie dałam rady kolejnemu opisowi czasu wojny. Były przeraźliwie nudne i ciągnęły się w nieskończoność.

24 wrz 2019

To i owo 5.

Kiedy instagramowicze otulają się w ciepłe sweterki, wyciągają świeczki i małe, urocze dynie ja jak zwykle zgrzytam zębami, bo mi nigdy nie wychodzą takie zdjęcia. Serduszkuję więc te które ktoś zrobił i szukam głębszej treści w opisie (często nie znajduję). Nie żebym osoby, które robią ładne zdjęcia nazywała półgłówkami, nie, ale książka ma treść. Nie liczy się stos rekwizytów.

Bo to tak jak z promocjami książek. I reklamą. W tym temacie też lubię się powtarzać, ale kurczę... Taki "Zimowy ogród". Wydali bez większego szumu. Nawet na insta nie widziałam tej książki zbyt wiele (praktycznie wcale), a to nie jest jakiś tam debiucik. Hannah napisała ok. 20 powieści, "Słowika" zna mnóstwo osób (wcisnęłam go nawet mojej siostrze i jej się podobał, co uznałam za niewątpliwy sukces, bo ostatnimi książkami które przeczytała była trylogia Grey'a) i było mi przykro, że książka przechodzi bez echa. Tymczasem oczywiście King wyskakiwał na mnie z każdego możliwego miejsca. Bałam się, że kiedyś wypadnie z lodówki, ale na szczęście ja go tam nie włożyłam, a mama książek nie czyta, więc też by go tam nie załadowała.

Prawdą jednak jest, że promocje są fajne. Za sprawą Empiku raz na miesiąc sobie jakieś książki kupię i przynajmniej nie płacę za przesyłkę. Empik Premium to zapewnia. Minimum, które muszę zapłacić za zamówienie by wysyłka była darmowa to 40 zł, a wydać tyle na książki to nie sztuka. Przy okazji są też jakieś zniżki do kina i na zdjęcia z czego jeszcze nie korzystaliśmy, bo najbliższy Helios w Poznaniu, a zdjęcia wywołuję od lat w jednym miejscu. Istnieje też coś takiego jak cashback i to mogą być 3% zwrotu za zakup czy to książek, czy płyt z muzyką czy z filmami. Podoba mi się to głównie ze względu na brak kosztów wysyłki. Wykupiłam abonament za rok, więc wyszło jakieś 6 zł z groszami na miesiąc. Najtańsza wysyłka i tak chyba wychodziła drożej. A, i w abonamencie są audiobooki i ebooki. Małż dziś jechał z mamą na podanie leku i mam nadzieję, że przywiezie mi jakąś książę, prosiłam by kupił tą o serialu "Przyjaciele". Też pokazywała mi się wszędzie, zniosłam to jednak z godnością, bo bardzo lubię ten serial.

W zeszłym miesiącu, prócz wspominanego "Zimowego ogrodu", kupiłam również drugą część książki pt. "Lunchbox na każdy dzień" Malwiny Bareły. Jeśli jesteście kuchennymi leniwcami i zazwyczaj żyjecie na bakier z garnkami (jak ja), a macie dość zwyczajnych kanapek, które sprawiają wrażenie, że codziennie jecie to samo, możecie śmiało ją kupić. Przepisy nie wymagają specjalnych umiejętności, są raczej proste w przygotowaniu i smaczne. Plusem tej książki są też bardzo ładne i apetyczne zdjęcia gotowych lunchboxów. Autorka proponuje gotowanie sezonowe, więc przepisy są podzielone wg. pór roku, by można było dostać składniki i by było możliwie tanio.


Wyglądam za okno i widzę, że ranek raczy nas szaroburą mgłą. Lubię taką jesień.


Ktoś może wie jak pachnie Grey?

20 wrz 2019

Dzisiaj śpimy w Instytucie.

Czasem sama siebie nie rozumiem. Siebie i oceniania książek na Lubimy czytać. No daje się te gwiazdki. Jednej książce mniej, drugiej więcej. Stało się tak, że w ostatnim czasie przeczytałam na czytniku powieść, powiedzmy obyczajową pt. "Dzisiaj śpisz ze mną" Anny Szczypczyńskiej i wysłuchałam audiobooka autora, którego nikomu nie trzeba przedstawiać - Stephena Kinga. Słuchałam "Instytutu".

Szczypczyńskiej dałam 6 gwiazdek, Kingowi 7.

Irytuje mnie to, bo książki od siebie dzieli kilka lat świetlnych. Ta pierwsza opowiada o Ninie, kobiecie po trzydziestce, która co zaskakujące jest szczęśliwa. Naprawdę. Ma fajnego męża, ma dwie córeczki, które są z gatunku tych co to papka zawsze w buźce, a jeśli jakaś plama z niej powstanie to się spierze. Są słodkie. Nina pracuje w redakcji portalu, gdzie konkretniej zajmuje się działem zdrowego stylu życia.

Tymczasem w "Instytucie" sytuacja taka różowa nie jest. Instytut jest miejscem gdzie gromadzi się dzieci, które są uzdolnione pod względem telepatycznym lub telekinetycznym. Dzieci te zazwyczaj są wykradane swoim rodzicom. Rodzice, by nie robić szumu, są skutecznie eliminowani. Dzieci poddaje się eksperymentom i badaniom, które mają za zadanie wzmocnić ich umiejętności, po to by mogły je wykorzystać do szczególnego celu.

Pani Nina ma problem. Bo brakuje jej rąk do pracy. Koleżanka na L4, a szef wymaga wyników. Znajduje sobie pomoc w praktykancie, nijakim Janie Ogińskim. Akcja czasu bieżącego przeplatana jest wspomnieniami bohaterki o jej miłości z młodości.

Dzieci w Instytucie też mają problem. O wiele bardziej poważny. Kiedy już zostaną przebadane wzdłuż i wszerz zsyła się je do tzw. "tylnej połowy". Tam czeka je jedynie coraz większy ból głowy, apatia, aż wreszcie miejsce nazywane potocznie "warzywniakiem".

Zakończenie historii o Ninie było... Normalne. Żadnych ekscesów. Sprawa romansu została elegancko zamieciona, mąż został doceniony, a życie znów stało się piękne. Stanie się piękne. Na pewno.

Zakończenie książki Kinga było wybuchowe. Jak to bywa było niejednoznaczne. Ostrożnie otwarte.

I tak się zastanawiam dlaczego akurat wyszło tak, że te dwie książki są obok siebie, a ich oceny są tak zbliżone choć historie całkiem inne, o innym sposobie skomplikowania, o innym targecie i innym poziomie.

Trzeba jednak przyznać, że książka pani Szczypczyńskiej jest bardzo plastyczna. Problemu nie sprawia wyobrażenie sobie Niny, która wchodzi do biurowca, a na ubraniu odkrywa plamę z papki, którą wciskała córce. Brzmi to dość swojsko i znajomo (no, nie mi). "Instytut" też tu nie sprawia tego typu problemów. Łatwo można sobie wyobrazić budynek gdzieś w zapomnianym przez ludzi skrawku Maine.

Nina jest mądra. Nie wydaje się idiotką. Luke, główny bohater książki króla horrorów, jest jednak mądrzejszy, mimo że to dzieciak.

Każda z tych książek jest dobra. Ale kiedy widzę je obok siebie nie mogę zdzierżyć tego, że jedna ma 6 gwiazdek, a druga 7. Tylko albo aż. Aż albo tylko.

"Dzisiaj śpisz ze mną" jest ciekawe jeśli chcemy sobie zaserwować ucieczkę od jesieni, która uderzyła nagle i sprawiła, że kasztany rozłupują nam czaszki, a liście nie szeleszczą choćby nie wiem jaki szelest miały zapisany w kontrakcie.
"Instytut" to zupełnie inna liga. Może niezbyt straszna, ale doskonale niepokojąca. Napisana w taki sposób, który każde się zastanawiać czy to aby na pewno w stu procentach literacka fikcja.

King jest lepszy. O wiele, wiele lepszy niż to sugeruje jedna marna gwiazdka.

14 wrz 2019

Trochę o Leningradzie i Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

Czwartek, piątek, sobotę i niedzielę poświęciliśmy na wycieczkę. Pojechaliśmy do Gdańska i Gdyni. Wśród wielu atrakcji które proponują te miasta jest też Muzeum II Wojny Światowej. W ramach przygotowywania się do wyprawy obejrzeliśmy filmik opowiadający o muzeum, a po zapoznaniu się z nim postanowiliśmy, że to obowiązkowy punkt programu. Ja chciałam tam jechać tym bardziej, bo część wystawy miała być poświęcona oblężeniu Leningradu, a jak wiadomo bardzo lubię "Jeźdźca miedzianego". Nie chodzi mi tu o miłość pomiędzy bohaterami, a o to oblężenie, które autorka opisała. Wiem, że to trochę dziwne, ale oblężenie samo w sobie mnie fascynuje i choć to straszne uwielbiam o nim czytać. O ludzkiej walce o przetrwanie, o poświęceniu o tym ile istota ludzka może przejść i co może pokonać.

Samo oblężenie trwało 871 dni. Simons opisywała jak miasto przygotowywało się do walki, wznoszono umocnienia, przenoszono niektóre przedsiębiorstwa, wywożono ważne dzieła sztuki. Dbano by pomniki nie uległy zniszczeniu. Dbano o wszystko tylko nie o mieszkańców miasta. Niemcy okrążyli Leningrad i zamknęli w nim ponad 2,5 miliona ludzi. Starych, młodych, dzieci.

Tak wyglądały dzienne racje żywnościowe chleba. Chlebem nazwać to należało raczej umownie, bo wśród składników znajdowały się rzeczy różne, niekoniecznie nadające się do jedzenia.


Znajome dla starszych czytelników, kartki na żywność.


Kiedy już żywności brakowało na mieszkańców czekało jedno. Śmierć. Ponoć kolejność zgonów w rodzinie można było przewidzieć. Pierwsi w kolejności umierali dziadek i niemowlęta, później babcia i ojciec. Na końcu śmierć przychodziła po matkę i starsze dzieci. Należy też pamiętać, że brakowało opału. Nie było ciepła. Woda zamarzała w rurach, można ją było zdobyć z przerębli, a to oznaczało wyprawę poza w miarę bezpieczne mieszkanie i sporą utratę sił, bo wiadro wody lekkie nie było. Wracając do domów mijało się ciała zmarłych ludzi. Ciała były wszędzie. Nie nadążano z ich zbieraniem, nie nadążano z kopaniem masowych grobów, nie było sił na ich grzebanie. Ten kto mógł wiózł ciało bliskiej osoby na takich sankach. Sanki ogólnie były skarbem. Bardzo ułatwiały transport.


Taki mundur nosił zapewne Aleksander.


Radziecki T-34.




Kiedyś przeczytałam bardzo krytyczną opinię na temat wspominanej książki. Autor zarzucał Simons brak przygotowania, wielokrotne błędy i beznadziejnie opisane sceny seksu. Jeśli z tym trzecim zarzutem jestem skłonna się zgodzić tak te dwa pierwsze nie są dla mnie arcy ważne. Czepianie się o to, że żołnierz może wynosić z koszarów tyle jedzenia ile chciał? Może mógł. Potocznie się żartuje, że Rosja to inny stan umysłu, dlaczego nie? Że czołgi nie takie były jak powinny? Nie oceniam tej historii pod ściśle historycznym kątem. Tak jak napisałam na początku, w tej książce liczy się pokazanie poświęcenia, odwagi i wierności ideałom.


Polecamy to muzeum. Można sobie wypożyczyć audioprzewodnik, albo też przemierzać je samemu. Wystawy są bardzo ciekawe i interesujące. Myślę, że zainteresuje ono każdego, bo warto wiedzieć co nas może czekać kiedy nie będziemy szanować drugiego człowieka.



Zawsze się zastanawiałam jak duże były czołgi i jak wyglądałabym stojąc obok takowego. Z lekka niepewnie.

9 wrz 2019

"Telefon od anioła", G. Musso.

To mniej więcej było tak: małż z mamą jechali do lekarza, a ponieważ czekania tam dużo to małż lubi przejść się do centrum handlowego. W centrum jest Empik. W Empiku są książki, a jak ktoś ma Empik Premium to ma zniżki. Poprosiłam go zatem, by tam poszedł i zrobił mi niespodziankę. Miał kupić mi książkę, którą sam wybierze, która wg. niego przypadnie mi do gustu.

I proszę bardzo. Jakby wiedział.

Duża czcionka i duże marginesy.




Jasna, pogodna okładka.

I bum! Romantyczny thriller jeśli wierzyć "Le Figaro Magazine".

Jest to książka w którą bardzo trudno uwierzyć. Niesamowite sploty wydarzeń i bohaterowie, którzy sprawiają wrażenie jakby urwali się z choinki. Pogmatwanie z poplątaniem.

Jonathan - kucharz. Madeline - kwiaciarka. San Francisco. Paryż. Wpadają na siebie na lotnisku Kennedy'ego i przypadkiem zamieniają się telefonami. Kiedy zyskują tego świadomość są już zbyt daleko od siebie. I tu zaczynają się prawdziwe cyrki. Oboje zaczynają grzebać w telefonach i internecie dzięki czemu znajdują rzeczy, które teoretycznie nie powinny ich interesować. A zainteresują.

Jakoś nie przemawia do mnie fakt, że paryska kwiaciarka, kilka lat wstecz była twardą policjantką z Manchesteru, która usiłowała popełnić samobójstwo ze względu na niepowodzenie w sprawie nijakiej Alice Dixon. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Jonathan okazuje się być tym, który ostatni widział Alice i w dodatku widział ją żywą, po tym już jak na posterunek dostarczono jej wyrwane z piersi serce. Bohaterowie na własną rękę wznawiają śledztwo nie wiedząc jakie pociągnie to za sobą konsekwencje. Po drodze rozwiązują prywatne problemy. Jonathan dowiaduje się też, że jego była żona jest morderczynią (i co? I nic.) W całą sprawę zamieszany jest też pewien szef mafii i policja z U.S.A.

Brzmi to niemożliwie i takie też jest. Jeśli jednak czytelnik przeboleje wszelakie wybryki wyobraźni autora dostanie całkiem dobrą, choć momentami jak dla mnie minimalnie kulejącą historię. Bo jak można kogoś ot, tak sobie, zabić? Jak można tak nagle z godziny na godzinę przestawić swoje życie na inne tory? Tak, wiem. Tylko mnie to dziwi i to dlatego, że sama sobie tego nie wyobrażam.

Rozdźwięk między okładką, a treścią książki jest ogromny. Próżno szukać tu subtelnej i delikatnej kobiety z parasolką, no może przez kilkadziesiąt początkowych stron.

Nie jest to jednak ani dobry thriller, ani dobry romans, ani też dobra książka obyczajowa. Jest to dziwny miks tego wszystkiego, który można spokojnie przeczytać, aczkolwiek lepiej nie stawiać tej pozycji zbyt wysokiej poprzeczki.

Książka w podróży najlepszym przyjacielem.




Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się cytat umieszczony na początku jednego z rozdziałów.

Nie wiem, dokąd mnie los prowadzi, ale lepiej mi się idzie, gdy trzymam cię za rękę.

          Alfred De Musset

31 sie 2019

Fjällbacka raz jeszcze.

Kto miał umrzeć żył, kto miał żyć zginął. Tak można by podsumować "Bliźnięta z lodu". Bardzo  dobre zakończenie. Takie gęste od niepokoju i każące się zastanawiać czy to było tylko szaleństwo czy tylko duchy. Nie wiadomo co gorsze. W zasadzie należałoby też wspomnieć o winie, skuteczności leków przeciwdepresyjnych i zemście. O ludziach słabszych i mocniejszych.

Podobała mi się ta książka. Jest też istotnym wkładem jeśli chodzi o umniejszenie stosu hańby. Z tego powodu jestem szczęśliwa, bo w końcu choć coś drgnęło.



Z stosu hańby spadł też "Kamieniarz". I to jest prawdziwy powód do dumy, bo to jedna z książek (tu akurat w dwóch częściach) od których zaczęłam zapełnianie regałów i półek. Co prawda nie przeczytałam jej, a przesłuchałam, ale koniec końców poznałam tą historię.

Po "Złotej klatce" i początkach historii o Fjällbace byłam tak średnio zainteresowana poznaniem dalszych losów Eriki i Patryka, ale w gruncie rzeczy stało się tak, że zatęskniłam za bohaterami. Jest to zgraja w miarę sympatycznych ludzi, posiadających swoje wady i zalety. Najbardziej komiczny z nich wszystkich jest oczywiście komendant Mellberg. Swoją funkcję pełni raczej tylko reprezentacyjnie, bo postrachu nie wzbudza wśród swoich podwładnych wcale. Większy posłuch ma oczywiście sekretarka, Annika, bez której komisariat nie miałby racji bytu. Irytującą postacią jest dla mnie siostra Eriki, Anna. Trochę mnie dziwi, że autorka tak gładko przeszła do porządku nad faktem, że Anna w obronie własnej i dzieci zabiła swojego męża. Ot, stało się i nie ma co roztrząsać. Nie przypominam sobie nawet by jakoś konkretniej to wytłumaczono, nie wiem co zrobiła prócz tego, że 'zabiła'. Dzieci się rodzą, ludzie umierają, życie się toczy.

Nie mogę powiedzieć, że nagle specjalnie zaczęłam doceniać książki, które napisała Läckberg. Nie. "Kamieniarz" był okej. "Ofiara losu" była też dość interesująca pod kątem kryminalnym (seryjny morderca!), ale sięgam po nie zdecydowanie ze względu na bohaterów. Wczoraj zaczęłam słuchać "Niemieckiego bękarta" i mój uśmiech wzbudzał Mellberg i jego nowy towarzysz - pies nazwany Ernstem. Swoją drogą o tym jak "świetnym" komendantem jest Mellberg świadczy odpływ 20 tysięcy koron z jego bankowego konta. Kasa wpłynęła na poczet pewnej pani o której słuch wszelaki zaginął, a jemu po niej został pierścionek wygrzebany z czekoladowego musu.

Jeśli komuś nie zależy na mrożących krew w żyłach historiach to może śmiało sięgnąć po te książki. Dużym plusem jest tutaj też dla mnie lektor, który czyta z podziałem na role i robi to naprawdę zabawnie momentami. Harry'ego Hole czyta Bonaszewski i on pasuje do tej książki. Zdecydowany, ciężki ton. Te jego pomrukiwania i pochrząkiwania idealnie współgrają z czytanym tekstem. Książki Läckberg czyta Marcin Perchuć i czasem przychodzi mu się wcielać w role dzieci czy staruszek. To niewątpliwy plus audiobooków. Jest zabawnie.


Jeśli ktoś chce zobaczyć jak wygląda Fjällbacka to zachęcam spojrzeć na ten post. A jeśli kogoś nie interesuje sama Fjällbacka to i tak polecam popatrzeć, bo to piękne krajobrazy.

26 sie 2019

Jak nie chcieć zostać matką bliźniaczek.

Nie ma co wzdychać, że to ostatni tydzień wakacji i tak dalej, skoro szkołę ma się już dawno za sobą. Do pracy dzień w dzień na szóstą, plan zajęć ten sam, zmieniają się jedynie książki w słuchawkach i książki które czytam popołudniami.

Jeśli ktoś tak jak ja nie może się doczekać już jesieni to w ramach szukania tego klimatu polecam zajrzeć mu do książki pt. "Bliźnięta z lodu" autorstwa S.K. Tremayne.

Ogólnie rzecz biorąc nie wiem dlaczego sięgam po takie książki. Każdy thriller to jakaś trauma, wiadomo. Prawdziwa czy nie, ale zawsze każe się trochę nad wszystkim zastanowić i pomyśleć, że jednak choć krztyna prawdy czy realności może w tym tkwić. Tak, wiem, że to fikcja i nigdzie nie napisano, że opowieść jest oparta na faktach, ale przecież mogło się zdarzyć, prawda?

Wyobraźmy sobie, że waszymi dziećmi są kilkuletnie bliźniacze dziewczynki. Jednojajowe. Identyczne. Bliźniaczki, które lubią się bawić w zmiany tożsamości, lubią podpuszczać rodziców odnośnie tego która jest która. Pewnego dnia jedna z nich spada z balkonu. Patrzycie na nią z góry, a jedynym wyznacznikiem który określa imię martwej dziewczynki jest krzyk tej drugiej. Ale czy tak jest naprawdę?

Serio, nie powinnam czytać takich książek. Powinnam sobie zapodawać jakieś spokojne, wesołe historyjki, które zawsze kończą się dobrze, a ich okładki zdobią ładne, jasne zdjęcia. Marginesy są spore, czcionka jest duża i czyta się je na poczekaniu.

Tymczasem ja, jak zwykle, wyczytuję sobie oczy na wydaniu kieszonkowym, gdzie czcionka drobna, okładka taka sobie i jak zwykle zaczęło się od tego, że ktoś umarł.

Historia jednak jest interesująca, a i miejsce akcji ciekawe. Bohaterowie przenoszą się na samotną wysepkę z którą łączność mają dzięki pontonowi. Oczywiście, domek który należał do babci ojca zmarłej dziewczynki, jest do generalnego remontu, małżeństwo samo w sobie trochę się sypie, a córka, której dane było przeżyć pewnego dnia neguje to kim jest i oświadcza, że jest swoją zmarłą siostrą, co więcej, jej siostra ciągle z nią jest, rozmawiają się i bawią z sobą, przez co nie ma szans zaprzyjaźnić się z koleżankami z nowej szkoły.

Jestem krótko po połowie i trochę lękam czytać się dalej. Niby nic strasznego się nie dzieje, ale książka ma dość niepokojący klimat do którego autor przenosi nas już od samego początku. Zimno, wietrznie, opustoszała wysepka na której sąsiaduje się z fokami i samotną latarnią morską. Szczury. Zasięgu brak, a stacjonarny telefon szumi tak jak i woda która to otacza. W tym wszystkim rozpadająca się powoli rodzina, dziewczynka, która najprawdopodobniej zwariowała i pies.

O tego psa się boję najbardziej. A jeśli Angus (mąż i ojciec) mu coś zrobi? Autor na zdjęciu z Wikipedi wygląda na takiego, który w książce nie zawaha się na nic.

23 sie 2019

Roczek.


Człowiek czasem nie ma świadomości jak szybko i niepostrzeżenie mijają kolejne dni. Tak samo jest ze mną. Ani się obejrzałam, a minął rok. Blog skończył rok. Rok!

Proszę wybaczyć, ale nie spodziewajcie się tu teraz konkursów, rozdawajek czy innych tego typu pierdół.

Nie jestem zadowolona. Nie udało mi się stworzyć tutaj tego co stworzyć chciałam. Nie wiem, to zapewne z braku czasu, z braku samozaparcia czy nieudolnego charakteru. W końcu to, że uważam iż nie mam czegoś co innym pozwala odnieść tak zwany sukces nie jest niczym, tym bardziej usprawiedliwieniem.

Mimo to miło mi, że ktoś tu zagląda i komentuje. Dziękuję.

W gruncie rzeczy może to i lepiej. Na ogół wkurzam się kiedy widzę relacje na insta z rozpakowywania tych wszystkich paczek z książkami, kiedy widzę zdjęcia książki na których ważne są rekwizyty i Popy, a nie sama książka. Wkurzam się, bo sama pewnie też bym chciała, ale wiem, że w gruncie rzeczy później wkurzłabym się jeszcze bardziej, więc dajmy sobie z tym spokój.

Może po prostu napiszcie co tam czytacie i będzie fajnie.

22 sie 2019

Bo ja nie czekam na "Instytut".


Ten człowiek mnie przeraża. Już dawno przestałam za nim nadążać. Już nawet nie wiem co mnie ominęło. Małż mi kupił dziś "Śpiące królewny" za oszałamiające 14,99, a ja zaczęłam się zastanawiać czy nie spisać sobie listy książek, które King napisał, albo które współtworzył, by choć trochę się orientować.

A "Instytut" już we wrześniu.

15 sie 2019

To i owo 4.

Taki dziś bonusowy dzień wolny, który wykorzystujemy każde według własnych upodobań. Ja czytam, Luby produkuje nalewkę z aronii.

Nadrabiam znajome blogi i szukam sobie nowych do czytania, chociaż trudno o takie, które naprawdę przyciągnęłyby moją uwagę. W gruncie rzeczy trudno też trafić na takie skoro postrzega się je przez książki, które autor czy autorka czyta i opisuje. Nie ten gatunek - nie moja bajka. Zdarzyło mi się jednak podzielić kilka opinii (np. o "Złotej klatce"), a i znalazłam sobie już książkę którą chciałabym przeczytać jesienią, kiedy to na dworze będzie szaro, buro i ponuro. Córka Księgarza napisała kilka słów o "Jej wisienkach". Kiedy czytałam o "Jego bananie" opinie w dużej mierze były negatywne, albo po prostu najczęściej na takie trafiałam. Z Wisienkami było lepiej, a słowa, że "Nie pozostawi w Was żadnych wzniosłych uczuć, ale wystarczająco rozerwie i rozluźni. Poprawi humor i odejdzie w zapomnienie, jak wiele podobnych pozycji." przechyliły szalę. Całkiem to fajne i szczere, bo przynajmniej nie czytam, że to kolejna książka roku i szturmem zdobędzie serca czytelniczek. Bardzo chętnie, więc ją przeczytam, tym bardziej kiedy jesienna chandra będzie dobijać się do mózgu.

Stałym czytelnikom wiadomo, że wzbraniam się przed kupowaniem nowych książek, ale czasami mam chwilę słabości i coś tam sobie kupię. Najgorszym z tego wszystkiego jest stanie pośrodku Empiku i wybór jednego egzemplarza. Jednego. To by się chciało i tamto... Mniej czy bardziej popularne książki, niektóre tylko po to by dowiedzieć się by są naprawdę tak złe, albo naprawdę tak dobre... Wybrałam "Umrzesz, kiedy umrzesz", bo chciałabym sobie poczytać jakieś przygodowe fantasy, a z opisu wynika, że to właśnie dostanę. No zobaczymy. Ponieważ wzięcie do ręki i przeczytanie nowej książki na półce zajmuje mi średnio kilka miesięcy to pozycja od Angusa Watsona sobie poczeka na opinię, a jej echo w internecie przebrzmi.

A dzisiaj był już kocyk. W domu tak jakoś chłodno.


8 sie 2019

Team Edward czy team Jacob?

Kiedy już sięgam po jakąś książkę dla młodzieży to musi być o niej dość głośno. Przeczytałam niedawno trylogię opisującą historię Ruby i Jamesa. Przeczytałam kiedyś "Laristę", którą do tej pory wspominam źle i zawsze będę wspominała źle. Tak źle, że już nie pamiętam o czym tak naprawdę była, ale pamiętam, że była zła. Przeczytałam "Samotną gwiazdę", którą wspominam miło. Przeczytałam pewnie jeszcze kilkanaście innych mniej czy bardziej absorbujących, o których też już nie pamiętam.

Od kilku dni się jednak odmładzam.

O sadze "Zmierzchu" kiedyś też było głośno. Zaczęłam ją sobie przypominać za sprawą audiobooka, który czyta Anna Dereszowska. Jak każda szanująca się młoda dziewczyna te naście lat do tyłu też zachwycałam się historią niemożliwej miłości między wampirem Edwardem, a Bellą, zwyczajną śmiertelną dziewczyną, która zawitała do ponurego i wiecznie wilgotnego Forks.

Po tych latach muszę stwierdzić, że książki przetrwały próbę czasu i nadal wydaje mi się, że to najlepiej napisana historia dla nastoletniego czytelnika na jaką miałam okazję trafić. Jest odskocznia od rzeczywistości. Jest niesamowita historia miłosna. Jest trochę problemów na linii rodzic - nastolatek. Jest ogólnie sporo problemów do rozwiązania i dobre zakończenia. Dialogi są rozbudowane. Nie są to zwykłe, topornie proste zdania, które sprawiają wrażenie, że książkę napisało kilkuletnie dziecko. Oczywiście nie są to też zdania, które trafią do kanonu literatury, nie. Jest w nich jednak czasem jakiś sens i coś więcej. Są nawet opisy tego co dzieje się z bohaterami, ich mimiką, są wspominane ich odczucia. Teraz zdarza się, że książka składa się z dialogów, opisy uczuć bohaterów są skromne, a o tle dla wydarzeń często się zapomina, albo też zapodaje się bardzo okrojoną ich wersję. Nie chcę tu pisać o tym, że książka jest wspaniała, że nie ma żadnych wad i wszystko inne to gniot. Wielu innym pozycjom jednak sporo brakuje. Pewnie wielu lepszych też nie przeczytałam, ale cóż, to subiektywne odczucia co do literatury.

Po latach w zasadzie też zmieniłam podejście do bohaterów. Może i nie wzdychałam do Edka, ale wiadomo było, że to on musi być z Bellą, że to oni są sobie przeznaczeni i takie tam brednie. W gruncie rzeczy kiedy tak sobie słucham teraz audiobooka zaczęłam się zastanawiać co by było gdyby Bella wybrała Jacoba? Tak, wiem, zapewne nie mam nic lepszego do roboty jeśli zastanawiam się nad kwestią wyborów nieistniejących ludzi czy też stworzeń. Ale dlaczego nie? Może to byłoby lepsze? W gruncie rzeczy teraz jestem w tzw. 'team Jacob'. Jacob ciepły, mięciutki, ludzki. La Push też wydaje mi się lepszym wyborem niż sterylna willa w środku lasu. Lubię ciepło, lubię śmiech i siłę życiową u ludzi. Wąpierz choć z każdej strony idealny tą idealnością zaczął mnie razić i drażnić. Osobiście nie mogłabym żyć z kimś tak perfekcyjnym i do bólu idealnym. Lubię kiedy drugi człowiek ma wady, bo wiem, że mogę sobie pozwolić na swobodę i nie muszę się zastanawiać nad każdym krokiem. Obie strony są sobie w stanie wybaczyć i czuć się dobrze w swoim towarzystwie bez względu na mniejsze czy większe potknięcia.

Meyer rozwiązała miłosny trójkąt w sposób który sprawił, że wszyscy byli szczęśliwi i stali się jedną wielką, kochającą się rodziną.

A gdyby tak Bella wybrała Jacoba?