28 gru 2018

Nowy rok się zbliża i każdy zwykle ma jakieś życzenia czy postanowienia odnośnie niego.

Hm... Dzięki statystykom na Lubimy Czytać wiem, że w tym roku książek przeczytałam 31 co okazało się rewelacyjnym wynikiem, bo w roku poprzednim przeczytałam książek 16, a jeszcze wcześniej 17. Tak zobrazowała się stabilizacja życiowa i jakimś tam spokój wewnętrzny.

Ale tu zaczyna się też problem, bo dopadła mnie tzw. klęska urodzaju. Pomyślałam, że miło by było spróbować zawalczyć i przeczytać w 2019 roku książki zalegające na tzw. stercie wstydu. Policzyłam i wyszło na to, że czeka na mnie 41 książek.

Mając na uwadze, że czytam kiedy tylko mogę perspektywa nie wydaje mi się zbyt różowa. Z drugiej strony powinien odetchnąć portfel i półki. Chciałabym kupić tylko "Nóż" kiedy się ukaże, a tak to myślę, że przeżyję. Będę szerokim łukiem omijała kosze z książkami w Biedronce i ogłoszenia na olx.

A co z rokiem, który żegnamy? Byłam na Targach w Krakowie i to było świetne. Zaczęłam w końcu poświęcać się temu co lubię i to odnosi jakieś skutki, Nie chodzi o profity, ale o frajdę z tego płynącą. Z książkami i z tym otwieraniem się na inne gatunki było różnie. Zostawałam jednak mimo wszystko z bezpiecznymi thrillerami. Czytało się fajne rzeczy jak np. trylogia o Wayward Pines, było nietypowe zaproszenie do zakładu pogrzebowego, uświadamiający Odwet oceanu, trochę rosyjskiej rzeczywistości i bardzo dużo Harry'ego Hole. W gruncie rzeczy teraz myślę, że za dużo nawet, bo mam wrażenie, że spędziłam z nim cały rok i przez to poznałam mało innych historii. Nie było też niestety takich książek do których chętnie bym wróciła czy zapamiętała na bardzo długo.

Oby w nowym roku było lepiej. Tak ogólnie i tak szczególnie.

Tymczasem porozkoszuję się wolnym weekendem.






PS. Ja mogę nie kupować, gorzej będzie z mężem, który kupi. Mi.

19 gru 2018

Makabryczna makabryczność.

Najbardziej irytująca książka tego roku jaką miałam okazję przeczytać. Przeczytać na siłę, bo chciałam mieć pewność, że nasi rodzimi autorzy teraz potrafią być właśnie jedynie irytujący, bo przecież nie porywający czy interesujący.

Raz w tym roku już się tak nacięłam. "Larista". A teraz to. "Wigilia Dnia Zmarłych" Filipa Zająca.

Podeszłam do tej książki bardzo otwarcie. Nie spodziewałam się, ani też nie oczekiwałam niczego. Ot, zobaczę co to jest. A "Wigilia Dnia Zmarłych" to historia trójki tajemniczych (?) przyjaciół: Zozyma, Nicole i Berenice. Do tej trójcy dołącza całkiem normalny Oskar. Mężczyzna po rozstaniu z kobietą, który określa siebie jako przeciętniaka.

Od samego początku wszystko tutaj wydaje mi się przerysowane. Wiem, że autor inspirował się twórczością Poego, ale kurczę, z jednej skrajności popadamy w drugą. Język jakim posługują się główni bohaterowie poza Oskarem jest pełen archaizmów i słówek na których widok usta prof. Miodka rozciągają się w uśmiechu. Z drugiej strony autor postaciom drugoplanowym powciskał w usta jakieś wieśniackie teksty, które wprowadzają czytelnika w konsternację i każą myśleć jak, dlaczego i po co? Po drugie ta aura tajemniczości, która chyba miała być mroczna, a dla mnie była zbyt groteskowa by choć trochę zaniepokoić. Bo oto Zozym nagle wskakuje do powozu ciągniętego przez konie i zachowuje się niczym pan świata paląc ciągle te swoje papierosy i prawiąc morały. Za woźnicę znów mamy przykład wiejskiego półgłówka, który wydaje się ślepo oddany panu którego powozi. Gdzieś tam zawsze plącze się Oskar, taki nijaki i słaby. Książka w większości jest nudna. Akcja do czegoś zmierza, ale autor jak dla mnie zmierza do sedna nieudolnie. Czytelnik jest raczony moralnymi rozmyślaniami Zozyma czy uczuciowymi problemami Oskara. Myślę, że Filip Zając zyskałby większy poklask czy grono odbiorców gdyby pisał gdzieś w sieci (a może to robi?), a nie kondensował swoje poglądy czy wyobrażenia w książce w której to właśnie może czytelnika najbardziej zniechęcić. Bo jeśli pomysł na tą opowieść można kupić, bo tu potencjał był, tak bohaterów (przemądrzały Zozym, irytująca i krzykliwa Nicole oraz przesłodcy i spijający sobie z dzióbków Oskar i Berenice) już nie. Żadnego z nich nie polubiłam, ani trochę. Wydaje mi się, że to pod tym kątem opowieść najbardziej traci, bo sam koniec, to co się działo w finale mogło zainteresować i ładnie zwieńczyć całość. Ale reszta? Nie.




PS. Chciałam tu napisać, że "Zmierzch" był lepszy. Choć trochę.

PS2. Tak, ilustracje są ciekawe.

PS3. Któż to jest Filip Zając? Na stronie wydawnictwa, która wydała jego książkę informacji nie ma.

13 gru 2018

"Jeźdźcy" jako przykład serialu obyczajowego.


Gorący i pełen humoru romans w świecie wyższych sfer.

Hm... Tak właśnie brzmi pierwsze zdanie polecajki, którą wydawca, Zysk i S-ka, umieścił na tylnej okładce.

"Jeźdźcy". Czekałam na tą książkę od momentu kiedy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedź gdzieś tam w internecie. Zaczęłam czytać i czytałam szukając w literach tego romansu. Gorącego. Pełnego humoru. Tych wyższych sfer.

Hm...

Na wstępie należy zastopować wszystkich innych, którzy pokierują się zacytowanymi wyżej słowami. Nie gorący. I nie pełen humoru. I romans, ale na pół gwizdka. Jeśli poczytamy zapowiedź wydawcy dalej dotrzemy do czegoś co bardziej odpowiada rzeczywistości: "Jedna z najbardziej popularnych książek obyczajowych w historii Wielkiej Brytanii". Obyczajowych. I tu już zgadza się wszystko. Nie wiem dlaczego otagowano Jeźdźców jako romans. Owszem, są wątki miłosne i to nawet wiele. Rupert (Włedny Łupełt :) ma kobiet na pęczki i nic sobie nie robi z tego, że ma też żonę. Jego przyjaciel Billy może jest w tym temacie trochę bardziej oszczędny, ale nie przeszkadza mu to by kochać się jednocześnie z własną żoną i żoną Ruperta (ot, skromna (i odrażająca dla Helen - żony Rupa) orgietka). Jest wspominany w poprzednim poście Jake, który wiedzie dość wstrzemięźliwe życie pod tym kątem. Jest jego szwagierka i co jest domeną młodości - ciągle poszukuje, zawodzi się, rozpacza, pielęgnuje rany i szuka na nowo. Jest Helen. Wierna dobru dzieci, bez względu na męża. Tory - kompletnie zepchnięta na daleki plan kura domowa. Do tego dochodzi szeroka gama postaci pobocznych, zgraja zawodników, którzy poza alkoholem i końmi nie widzą prawie nic. Komentator, który guzik się zna na swoim fachu i często myli startujących. Są zabawne momenty np. kwestie Lavinni, któła nie wymawia popławnie 'r' czy cała niemiecka drużyna, ktora po prosztu pokaszuje jak pofinno szię szkakacz. Ale to skromna część historii.

Z romansu tu nie ma zbyt wiele, z takiego klasycznego, płomiennego romansu. Dla mnie są to dwie osoby, jakieś tam przeciwieństwa losu (bądź nie), osoby trzecie, bicie się z myślami, gmatwanina itd. Pod koniec książki, autorce w końcu udaje się spotkać z sobą dwoje bohaterów, którzy wydawać się mogło, powinni być osią historii. Ale tu nagle zostało nam jakieś 150 stron (na 850 - sic!), więc gdzie tu rozegrać ten romans tak naprawdę i to płomienny? Kiedy tak sobie czytałam przestałam szukać wybuchów namiętności na stronach i kiedy spojrzałam na książkę jak na serial obyczajowy, to zaczęło się czytać o wiele lepiej. Jak to od serialu - nie mamy zbyt wygórowanych wymagań, ważne by coś się działo. I pod tym kątem książka spełniła wymagania. Działo się. Do "Mody na sukces" było na szczęście daleko, choć Rupert, mógłby i tam grać głównego bohatera. Butny, paskudny, agresywny wobec zwierząt, wiecznie pełen pożądania, dążący do celu po trupach, a do tego przystojny i piekielnie zdolny. Jego żona, Helen, zakochana w nim do szaleństwa, ślepa na wszystkie zdrady i wytrzymała na wszelakie fanaberie, przykładna pani domu. Billy - przyjaciel aż po grób ze wzlotami i upadkami. I Jake - outsider mający jednak coś do powiedzenia i liczący się w świecie skoków, choć prześladowany przez pech. Trzymając się tego, że to książka obyczajowa, można być zadowolonym i nie ma na co narzekać. Dom mody oczywiście zastępujemy arenami i padokami dla koni. Ich kupnem, derkami, bryczesami i treningiem.

Na Lubimy czytać "Jeźdźcy" maja dość słabą opinię (4,57 z 4 ocen). Średnia bardzo średnia, bo opinie się równoważą. Powiedziałabym, że za ten romans to słabiutko, ale za obyczaj to już nie tak źle. Dało się przez to przebrnąć i w głównej mierze to dzięki autorce, bo choć może jej historia nie powaliła, to styl znacząco uprzyjemnił lekturę.

Wspomina się też, że adaptacja tej książki przyciągnęła przed telewizory miliony ludzi. Czy tylko ja mam wrażenie, że to tak jak z Patrickiem Melrosem? Książka miała być cudem, elementem kanonu, który mi się absolutnie nie podobał, a serial oglądało się przyjemnie?

3 gru 2018

Koniec z Harrym. Na ten rok.

Tak, plan na ten rok został zrealizowany. Wszystkie tomy o Harrym Hole zostały przeczytane, nie ważne jakim kosztem.



Ciągle utrzymuję, że to bardzo dobra seria. Ciekawa. Bohater interesujący. Fabuła nie zamyka się w danej części tylko się przeplata, łączy poszczególne tomy czy to bohaterami których lubimy (lub nie. Do Berntsena mam teraz na przykład bardzo mieszane uczucia i nie wiem czy chcę mu kibicować (bo może jakimś cudem się naprostuje) czy mam nadzieję, że w końcu padnie (bo jest kanalią)) czy wręcz odwrotnie. Zbrodniarze kończą odsiadkę i wracają do gry.

W tym wszystkim znajduje się Harry, samotny rewolwerowiec nie wahający się przed niczym. I co mnie trochę martwi - stosuje podobne metody co indywidua które ściga. Z tomu na tom mam nieodparte wrażenie, że to się pogłębia. Faktem jest, że i sprawy (jak się należy) też są coraz cięższego kalibru, ale wydaje się, że to popycha głównego bohatera w otchłań szaleństwa. Nie zawsze. Jakaś tam jednak nieznaczna psychoza chyba jest.

Teraz, jak i wielu innych czytelników, czekam do przyszłego roku, kiedy ukaże się "Nóż". Jestem ciekawa tej książki i tego co Nesbo zrobi, bo nie wydaje mi się, że można tu ciągnąć wątek wampiryzmu przez kolejny tom, na co jednak wskazuje epilog. Mam nadzieję, że Norweg po raz kolejny wymyśli coś dobrego i Harry, a w zasadzie poziom serii o nim nie ucierpi. W jednym z wywiadów powiedział, że historia jest już bliższa końca i gdyby tom dwunasty miał być ostatnim pewnie nie miałabym nic przeciw. Byle tylko Harry odszedł w dobrym stylu.