28 gru 2018

Nowy rok się zbliża i każdy zwykle ma jakieś życzenia czy postanowienia odnośnie niego.

Hm... Dzięki statystykom na Lubimy Czytać wiem, że w tym roku książek przeczytałam 31 co okazało się rewelacyjnym wynikiem, bo w roku poprzednim przeczytałam książek 16, a jeszcze wcześniej 17. Tak zobrazowała się stabilizacja życiowa i jakimś tam spokój wewnętrzny.

Ale tu zaczyna się też problem, bo dopadła mnie tzw. klęska urodzaju. Pomyślałam, że miło by było spróbować zawalczyć i przeczytać w 2019 roku książki zalegające na tzw. stercie wstydu. Policzyłam i wyszło na to, że czeka na mnie 41 książek.

Mając na uwadze, że czytam kiedy tylko mogę perspektywa nie wydaje mi się zbyt różowa. Z drugiej strony powinien odetchnąć portfel i półki. Chciałabym kupić tylko "Nóż" kiedy się ukaże, a tak to myślę, że przeżyję. Będę szerokim łukiem omijała kosze z książkami w Biedronce i ogłoszenia na olx.

A co z rokiem, który żegnamy? Byłam na Targach w Krakowie i to było świetne. Zaczęłam w końcu poświęcać się temu co lubię i to odnosi jakieś skutki, Nie chodzi o profity, ale o frajdę z tego płynącą. Z książkami i z tym otwieraniem się na inne gatunki było różnie. Zostawałam jednak mimo wszystko z bezpiecznymi thrillerami. Czytało się fajne rzeczy jak np. trylogia o Wayward Pines, było nietypowe zaproszenie do zakładu pogrzebowego, uświadamiający Odwet oceanu, trochę rosyjskiej rzeczywistości i bardzo dużo Harry'ego Hole. W gruncie rzeczy teraz myślę, że za dużo nawet, bo mam wrażenie, że spędziłam z nim cały rok i przez to poznałam mało innych historii. Nie było też niestety takich książek do których chętnie bym wróciła czy zapamiętała na bardzo długo.

Oby w nowym roku było lepiej. Tak ogólnie i tak szczególnie.

Tymczasem porozkoszuję się wolnym weekendem.






PS. Ja mogę nie kupować, gorzej będzie z mężem, który kupi. Mi.

19 gru 2018

Makabryczna makabryczność.

Najbardziej irytująca książka tego roku jaką miałam okazję przeczytać. Przeczytać na siłę, bo chciałam mieć pewność, że nasi rodzimi autorzy teraz potrafią być właśnie jedynie irytujący, bo przecież nie porywający czy interesujący.

Raz w tym roku już się tak nacięłam. "Larista". A teraz to. "Wigilia Dnia Zmarłych" Filipa Zająca.

Podeszłam do tej książki bardzo otwarcie. Nie spodziewałam się, ani też nie oczekiwałam niczego. Ot, zobaczę co to jest. A "Wigilia Dnia Zmarłych" to historia trójki tajemniczych (?) przyjaciół: Zozyma, Nicole i Berenice. Do tej trójcy dołącza całkiem normalny Oskar. Mężczyzna po rozstaniu z kobietą, który określa siebie jako przeciętniaka.

Od samego początku wszystko tutaj wydaje mi się przerysowane. Wiem, że autor inspirował się twórczością Poego, ale kurczę, z jednej skrajności popadamy w drugą. Język jakim posługują się główni bohaterowie poza Oskarem jest pełen archaizmów i słówek na których widok usta prof. Miodka rozciągają się w uśmiechu. Z drugiej strony autor postaciom drugoplanowym powciskał w usta jakieś wieśniackie teksty, które wprowadzają czytelnika w konsternację i każą myśleć jak, dlaczego i po co? Po drugie ta aura tajemniczości, która chyba miała być mroczna, a dla mnie była zbyt groteskowa by choć trochę zaniepokoić. Bo oto Zozym nagle wskakuje do powozu ciągniętego przez konie i zachowuje się niczym pan świata paląc ciągle te swoje papierosy i prawiąc morały. Za woźnicę znów mamy przykład wiejskiego półgłówka, który wydaje się ślepo oddany panu którego powozi. Gdzieś tam zawsze plącze się Oskar, taki nijaki i słaby. Książka w większości jest nudna. Akcja do czegoś zmierza, ale autor jak dla mnie zmierza do sedna nieudolnie. Czytelnik jest raczony moralnymi rozmyślaniami Zozyma czy uczuciowymi problemami Oskara. Myślę, że Filip Zając zyskałby większy poklask czy grono odbiorców gdyby pisał gdzieś w sieci (a może to robi?), a nie kondensował swoje poglądy czy wyobrażenia w książce w której to właśnie może czytelnika najbardziej zniechęcić. Bo jeśli pomysł na tą opowieść można kupić, bo tu potencjał był, tak bohaterów (przemądrzały Zozym, irytująca i krzykliwa Nicole oraz przesłodcy i spijający sobie z dzióbków Oskar i Berenice) już nie. Żadnego z nich nie polubiłam, ani trochę. Wydaje mi się, że to pod tym kątem opowieść najbardziej traci, bo sam koniec, to co się działo w finale mogło zainteresować i ładnie zwieńczyć całość. Ale reszta? Nie.




PS. Chciałam tu napisać, że "Zmierzch" był lepszy. Choć trochę.

PS2. Tak, ilustracje są ciekawe.

PS3. Któż to jest Filip Zając? Na stronie wydawnictwa, która wydała jego książkę informacji nie ma.

13 gru 2018

"Jeźdźcy" jako przykład serialu obyczajowego.


Gorący i pełen humoru romans w świecie wyższych sfer.

Hm... Tak właśnie brzmi pierwsze zdanie polecajki, którą wydawca, Zysk i S-ka, umieścił na tylnej okładce.

"Jeźdźcy". Czekałam na tą książkę od momentu kiedy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedź gdzieś tam w internecie. Zaczęłam czytać i czytałam szukając w literach tego romansu. Gorącego. Pełnego humoru. Tych wyższych sfer.

Hm...

Na wstępie należy zastopować wszystkich innych, którzy pokierują się zacytowanymi wyżej słowami. Nie gorący. I nie pełen humoru. I romans, ale na pół gwizdka. Jeśli poczytamy zapowiedź wydawcy dalej dotrzemy do czegoś co bardziej odpowiada rzeczywistości: "Jedna z najbardziej popularnych książek obyczajowych w historii Wielkiej Brytanii". Obyczajowych. I tu już zgadza się wszystko. Nie wiem dlaczego otagowano Jeźdźców jako romans. Owszem, są wątki miłosne i to nawet wiele. Rupert (Włedny Łupełt :) ma kobiet na pęczki i nic sobie nie robi z tego, że ma też żonę. Jego przyjaciel Billy może jest w tym temacie trochę bardziej oszczędny, ale nie przeszkadza mu to by kochać się jednocześnie z własną żoną i żoną Ruperta (ot, skromna (i odrażająca dla Helen - żony Rupa) orgietka). Jest wspominany w poprzednim poście Jake, który wiedzie dość wstrzemięźliwe życie pod tym kątem. Jest jego szwagierka i co jest domeną młodości - ciągle poszukuje, zawodzi się, rozpacza, pielęgnuje rany i szuka na nowo. Jest Helen. Wierna dobru dzieci, bez względu na męża. Tory - kompletnie zepchnięta na daleki plan kura domowa. Do tego dochodzi szeroka gama postaci pobocznych, zgraja zawodników, którzy poza alkoholem i końmi nie widzą prawie nic. Komentator, który guzik się zna na swoim fachu i często myli startujących. Są zabawne momenty np. kwestie Lavinni, któła nie wymawia popławnie 'r' czy cała niemiecka drużyna, ktora po prosztu pokaszuje jak pofinno szię szkakacz. Ale to skromna część historii.

Z romansu tu nie ma zbyt wiele, z takiego klasycznego, płomiennego romansu. Dla mnie są to dwie osoby, jakieś tam przeciwieństwa losu (bądź nie), osoby trzecie, bicie się z myślami, gmatwanina itd. Pod koniec książki, autorce w końcu udaje się spotkać z sobą dwoje bohaterów, którzy wydawać się mogło, powinni być osią historii. Ale tu nagle zostało nam jakieś 150 stron (na 850 - sic!), więc gdzie tu rozegrać ten romans tak naprawdę i to płomienny? Kiedy tak sobie czytałam przestałam szukać wybuchów namiętności na stronach i kiedy spojrzałam na książkę jak na serial obyczajowy, to zaczęło się czytać o wiele lepiej. Jak to od serialu - nie mamy zbyt wygórowanych wymagań, ważne by coś się działo. I pod tym kątem książka spełniła wymagania. Działo się. Do "Mody na sukces" było na szczęście daleko, choć Rupert, mógłby i tam grać głównego bohatera. Butny, paskudny, agresywny wobec zwierząt, wiecznie pełen pożądania, dążący do celu po trupach, a do tego przystojny i piekielnie zdolny. Jego żona, Helen, zakochana w nim do szaleństwa, ślepa na wszystkie zdrady i wytrzymała na wszelakie fanaberie, przykładna pani domu. Billy - przyjaciel aż po grób ze wzlotami i upadkami. I Jake - outsider mający jednak coś do powiedzenia i liczący się w świecie skoków, choć prześladowany przez pech. Trzymając się tego, że to książka obyczajowa, można być zadowolonym i nie ma na co narzekać. Dom mody oczywiście zastępujemy arenami i padokami dla koni. Ich kupnem, derkami, bryczesami i treningiem.

Na Lubimy czytać "Jeźdźcy" maja dość słabą opinię (4,57 z 4 ocen). Średnia bardzo średnia, bo opinie się równoważą. Powiedziałabym, że za ten romans to słabiutko, ale za obyczaj to już nie tak źle. Dało się przez to przebrnąć i w głównej mierze to dzięki autorce, bo choć może jej historia nie powaliła, to styl znacząco uprzyjemnił lekturę.

Wspomina się też, że adaptacja tej książki przyciągnęła przed telewizory miliony ludzi. Czy tylko ja mam wrażenie, że to tak jak z Patrickiem Melrosem? Książka miała być cudem, elementem kanonu, który mi się absolutnie nie podobał, a serial oglądało się przyjemnie?

3 gru 2018

Koniec z Harrym. Na ten rok.

Tak, plan na ten rok został zrealizowany. Wszystkie tomy o Harrym Hole zostały przeczytane, nie ważne jakim kosztem.



Ciągle utrzymuję, że to bardzo dobra seria. Ciekawa. Bohater interesujący. Fabuła nie zamyka się w danej części tylko się przeplata, łączy poszczególne tomy czy to bohaterami których lubimy (lub nie. Do Berntsena mam teraz na przykład bardzo mieszane uczucia i nie wiem czy chcę mu kibicować (bo może jakimś cudem się naprostuje) czy mam nadzieję, że w końcu padnie (bo jest kanalią)) czy wręcz odwrotnie. Zbrodniarze kończą odsiadkę i wracają do gry.

W tym wszystkim znajduje się Harry, samotny rewolwerowiec nie wahający się przed niczym. I co mnie trochę martwi - stosuje podobne metody co indywidua które ściga. Z tomu na tom mam nieodparte wrażenie, że to się pogłębia. Faktem jest, że i sprawy (jak się należy) też są coraz cięższego kalibru, ale wydaje się, że to popycha głównego bohatera w otchłań szaleństwa. Nie zawsze. Jakaś tam jednak nieznaczna psychoza chyba jest.

Teraz, jak i wielu innych czytelników, czekam do przyszłego roku, kiedy ukaże się "Nóż". Jestem ciekawa tej książki i tego co Nesbo zrobi, bo nie wydaje mi się, że można tu ciągnąć wątek wampiryzmu przez kolejny tom, na co jednak wskazuje epilog. Mam nadzieję, że Norweg po raz kolejny wymyśli coś dobrego i Harry, a w zasadzie poziom serii o nim nie ucierpi. W jednym z wywiadów powiedział, że historia jest już bliższa końca i gdyby tom dwunasty miał być ostatnim pewnie nie miałabym nic przeciw. Byle tylko Harry odszedł w dobrym stylu.

29 lis 2018

Gdzie książki a gdzie ekologia?

Przeczytałam 'Odwet oceanu' i cierpię teraz na srogiego książkowego kaca z którym nie mogę sobie ni jak poradzić. Nawet Harry tu nie pomaga, bo w końcu wzięłam się za czytanie 'Pragnienia' (wszak chcę przeczytać tą serię jeszcze w tym roku) i mnie nie cieszy. Minęło kolejne parę lat, Harry twierdzi, że jest szczęśliwy w małżeństwie, a ja mam ochotę go strzelić. Jak szczęśliwy? On? Szczęśliwy? Dajcie spokój...

Ten 'Odwet' mnie tak męczy, bo się naczytałam o ekologi, teraz mamy ten szczyt i w kółko gdzieś coś słyszę i mam dość. Zważania na wszystko, pilnowania się i patrzenia na to czy opakowania aby na pewno są do ponownego użytku.

Jak na mola przystało skończyłam znów na książkach i na tym jak to jest z wytwarzaniem takowych. Jak z papierem? Papier to przecież drewno, a drzew wycinać tak sobie nie można. Pamiętam, że kiedyś w jednej z książek wydawnictwa Media Rodzina widniała informacja, że żadne drzewo nie ucierpiało, że papier wytwarzano z wiatrołomów czy wycinek pielęgnacyjnych. Czy każde wydawnictwo się do tego stosuje?

I czy nie lepiej by było gdyby jednak włożyć więcej w rynek ebooków? Owszem, przyznam się, że choć czytam na czytniku, to z Targów w Krakowie przywiozłam książki w formie papierowej i bardzo mi się one podobają. Bo wyglądają. Bo się ładnie prezentują. Bo coś o mnie mówią osobie, która mnie odwiedza. Bo papier jak wiadomo ładnie pachnie. Bo książka pomimo, że jest treścią, jest też okładką. Czasem tandetną, a czasem naprawdę piękną. Bo to frajda dostać od wydawnictwa książkę, prawdziwą, namacalną książkę, a nie tylko jej elektroniczny odpowiednik. Kindle leży sobie w etui. Smukły, czarny przedmiot jak wiele innych w pokoju. Nijaki. Książki elektroniczne miały być rewolucją. Miały chyba też być tańsze. Z ciekawości spojrzałam na cenę wspominanego 'Pragnienia'. Na Virtualo wydanie elektroniczne kosztuje 31,92 zł. Cena z okładki wydania tradycyjnego - 39,90 zł.

Różnica jak dla mnie zbyt mała - wolę dołożyć kilka złotych i mieć papier. Czy zatem przyczyniam się do degradacji środowiska?

25 lis 2018

Odwet oceanu - F. Schätzing.

Cóż jeszcze mogło się stać?

Dużo.




Można było do i tak już ciekawej i bardzo 'naukowej' fabuły dorzucić jeszcze science-fiction. Można było drogi bohaterów połączyć. Zgromadzić znane nam do tej pory jednostki na największym okręcie desantowym świata. Można było w to wpleść wojsko i wszędobylski rząd Stanów Zjednoczonych. Można było kibicować naukowcom i współczuć im kiedy tajemnicze Yrr znów atakowało. Można było znienawidzić Vanderbilta za machloje i Li za jej ciasny umysł, ślepotę i rządzę krwi.

Można też tak zwyczajnie polubić tę historię i odetchnąć kiedy skończyło się ją czytać. Można trochę inaczej patrzeć na otaczający nas świat. Na ciągły postęp, który w końcu odbywa się zawsze czyimś kosztem.

Frank Schätzing roztoczył jak dla mnie dość ponurą wizję przyszłości. Owszem, pewnie jakieś nieznane stworzenia nie zaczną przejmować nagle kontroli nad największymi mieszkańcami mórz i oceanów, ale kto wie czy tak właśnie nie musiałoby się stać, by my ludzie, w końcu się opamiętali. Każdy z bohaterów, czy to badacz inteligencji wielorybów Anawak, czy Johanson, który jest biologiem poruszał tu istotne kwestie. Kondycja wód i zwierząt w nich żyjących, rozwój techniki, dbałość o środowisko, wykorzystywanie surowców naturalnych, poszukiwanie innych inteligentnych stworzeń, zwykłe sumienie. Czy zawsze to co inne od nas jest złe? Czy moglibyśmy znieść myśl, że to my jesteśmy gatunkiem niższym? Czy to, że jesteśmy największym szkodnikiem tej planety może zostać usprawiedliwione i puszczone płazem?

W książce się udało. Ludzkość poniosła duże straty, ale została oszczędzona. Wróg, czy być może ktoś od nas po prostu lepszy i stanowiący o losie ziemi został na jakiś czas udobruchany.

Czy możemy z tej historii wyciągnąć jakiś morał?

Naprawdę - polecam każdemu. Bo każdy znajdzie coś dla siebie. Multum informacji. Wiele na codzień przemilczanych faktów (dla wrażliwych - pomińcie rozmowę Anawaka i Greywolfa o 'pracy' delfinów w armii. Dla fabuły nic wielkiego nie stracicie, a oszczędzicie sobie smutku i przykrości). Autor doskonale opisuje i stopniuje napięcie. Opis tsunami i rozpadanie się USS Independence LDH8 sprawiły, że z żalem rozstawało się z książką. Zespół naukowców który chce badać, poznawać i możliwie bezpiecznie nawiązać kontakt jako jedna frakcja, a z drugiej strony przedstawiciele rządu i wojska, którzy wszędzie widzą wrogów i możność ugrania dla siebie tego co najlepsze czyli możliwości władania światem. Tajemnice, które prowadzą do nieuniknionego konfliktu i tragedii z której żywi wyjdą tylko nieliczni.

Morał jest jeden. Tik-tak, czas ucieka. Powinniśmy bardziej dbać o nasz dom.

Nunavut - ojczyzna Anawaka


Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Dolnośląskiemu.



- Wiesz, Leon, co jest problemem naszych czasów? Ludzie tracą swoje znaczenie. Każdego można zastąpić. Nie ma już ideałów, a bez ideałów nie ma nic, co czyniłoby nas większymi, niż jesteśmy. Każdy rozpaczliwie szuka dowodu, że świat z nim jest troszeczkę lepszy niż bez niego.

20 lis 2018

Gdy natura upomina się o swoje. Odwet oceanu - F. Schätzing.

Do książek w których wiem, że będą występowały zwierzęta podchodzę ze sporą rezerwą. Boję się czytać o przemocy wobec nich i zazwyczaj kiedy się tylko na to zanosi odkładam książkę i już do niej nie wracam.

Kiedy przeczytałam opis jaki wydawca umieścił na tylnej okładce miałam tylko nadzieję, że jakoś przetrwam. Thriller ekologiczny? Thriller to ja rozumiem. Ale ekologiczny? Te biedne zwierzaki...

Nie ma się jednak czego bać, bo tak naprawdę tu rządzą zwierzęta i natura. Przynajmniej do momentu do którego doczytałam. I to mi się podoba.

Na świecie zaczynają dziać się różne rzeczy. Niecodzienne rzeczy. Giną rybacy. Wieloryby i orki znikają, a kiedy się pojawiają zachowują się bardzo niepokojąco, bo atakują statki czego do tej pory naturalnie nie robiły. Najniebezpieczniejsze gatunki meduz też wykazują mobilizację i sprawiają, że plaże zostają zamknięte dla turystów, którzy nie chcą stać się ofiarami śmiercionośnych parzydełek. Ludzie chorują po zjedzeniu podejrzanych homarów. Nieznane dotąd robaki destabilizują podwodne złoża metanu, co doprowadzi do strasznej katastrofy.

Wszystko to może wydawać się absurdalne czy ciężkie do wyobrażenia, ale autor, Frank Schätzing, podaje to w bardzo fajnej i przystępnej formie. Książka powinna przypaść do gustu wszystkim fanom ekologii, biologii oraz fauny mórz i oceanów. Znajduje się w niej wiele ciekawych informacji i jak czytamy na końcu, są one jak najbardziej rzetelne. Pewnie na niektóre rzeczy należy przymknąć oko (wybuchające homary?), aby akcja na tym nie traciła, ale łatwo się z tym pogodzić, bo wspomniana akcja naprawdę wciąga.

Co też bardzo mi się podoba to to, że historia nie biegnie po łebkach. 4 miliony sprzedanych egzemplarzy i thriller? Eee, pewnie opisy scen będą okrojone, tak by wszystko tylko popychać do przodu... Ale przy 960 stronach? Kolejny plus. Akcja ładnie się zazębia i nie nudzi. Opisy są bardzo szczegółowe. Zobrazowanie tsunami sprawiło, że naprawdę trudno było się oderwać od czytania. Dzięki talentowi autora możemy sobie wyobrazić z łatwością wygląd tajemniczego robaka, bierzemy udział w sekcji wieloryba dziejącej się na plaży. Przy okazji dostarcza się nam bardzo dużo wiedzy, co jak już wspominałam jest niewątpliwym plusem.

W książce to natura gra główną rolę. Bohaterzy próbują zrozumieć wydarzenia, które rozgrywają się na ich oczach i dojść do jakiś wniosków. Próbują się ochronić (nie, na pewno nie walczą), ale zawsze są o ten krok za późno. Próbują też ugrać swoje, bo w grę wchodzą interesy koncernów naftowych i państw.

Któż z nich wygra? Jaki będzie koniec? Kto będzie górą, natura czy człowiek?

Jestem w połowie, więc nie wyobrażam sobie co jeszcze może się stać.

18 lis 2018

Fantastyczne zwierzęta i różne inne.

Byliśmy wczoraj w kinie na drugiej części "Fantastycznych Zwierząt". Film, ot taki sobie. Według mnie, część pierwsza była lepsza, może dlatego, że można było się w niej dopatrzeć więcej magicznych stworzeń niż w tej najnowszej.

Zadziwia mnie jednak to ile można wycisnąć na podstawie tak cienkiej książeczki, podręcznika do opieki nad magicznymi stworzeniami. Jak łatwo można wykreować nowego głównego bohatera i znaleźć antagonistę. Przyjemnym jest wpaść znów do Hogwartu choćby na kilka scen i odwiedzić szkolne mury. Miło zobaczyć młodsze wcielenia lubianych bohaterów. Pokładam w Rowling dużo zaufania i nadziei, bo chciałabym by dopowiedziała historię, by mogła pokazać co było przed tym co znamy z poprzednich książek. Może w "Zbrodniach Grindelwalda" było zbyt dużo wątków pobocznych, brakowało mi skupienia akcji na tytułowych zbrodniach właśnie, ale chciałabym wierzyć, że to do czegoś prowadzi. Chciałabym wiedzieć, czy Nagini to TA Nagini i dlaczego tak, a nie inaczej.

Choć mogłoby się wydawać, że człowiek z takich rzeczy wyrasta, że to już nie będzie to... To jednak jest miło. Filmy z Skamanderem ucieszyły mnie mimo wszystko bardziej niż 'Przeklęte dziecko', które w ogóle do mnie nie trafiło. Może dlatego, że forma do mnie nie przemówiła, a może też dlatego, że historia opowiadała o czymś co działo się po tym, co dla mnie definitywnie zakończyło się w "Insygniach śmierci". To był koniec historii i nie należało już tu niczego dopisywać, bo po co? Z "Fantastycznymi Zwierzętami" jest inaczej, to rozjaśnianie przeszłości, która niekiedy nie była w książkach zbyt jasna, bo nie można było jej poświęcić czasu.



13 lis 2018

Instableh.

Czasem nie lubię instagrama. Szczególnie wtedy kiedy przewala się przez niego akcja promocyjna kolejnej książki. Mam wtedy to chore wrażenie, że każdy ją ma i będzie czytał (hah hahahaha), a ja znowu staję ością w gardle i nie chcę już oglądać kolejnych zdjęć i czytać opinii na temat tej nowości.

Drażni mnie też coraz bardziej to, że wydawnictwa nie zadowalają się wysyłaniem do recenzenta samej książki tylko dodają już do niej gadżety jakby samą książkę trzeba było czymś podeprzeć, jakby sama nie mogła się bronić. Na wypadek gdyby była denna zostanie nam parasol czy koszulka. Przyda się.

Stercząc w kolejce do Czornyja na Targach gawędziłam z kilkoma paniami o rynku książek właśnie. I stwierdziłyśmy zgodnie, że czasem na siłę są wypychane, bo coś trzeba z nimi zrobić, trzeba sprawić by wydawały się wyjątkowe i warte przeczytania chociaż w gruncie rzeczy nigdy (ale to nigdy) takimi w pełni nie będą. Czasem też nie rozumiem napisu 'bestseller' na okładce. Częściej mam wrażenie, że on już nic nie znaczy. Odzwierciedla tylko samą ilość, niekoniecznie już jakość. Ot, napisane bo wypada.

Kiedyś ludzie tego nie potrzebowali, prawda? Jakoś wieści o tym, że np. Tołstoj napisał się roznosiły w społeczeństwie. Kto chciał ten wiedział. Być może rynek był mniejszy. Tak. Ale czy to znaczy, że był gorszy?

Oglądam sobie te wszystkie ładne zdjęcia i w takich momentach mam wrażenie, że to tylko kolejne kopie. Fakt, gdyby nie insta nie znałabym wielu fajnych pozycji, ale chyba nie warto płynąć z prądm pod tym kątem. Przyjdzie czas, to się przeczyta.

11 lis 2018

Hop na konia.

W kwestii otwierania się na inne gatunki jestem raczej trudna. Ale próbuję. Zaczytywałam się fantastyką i tylko tym, aż w naszej bibliotece zabrakło czegoś co uważałabym za dobre i ciekawe dla mnie. Późnej jakoś zaczęły się horrory i było dużo King'a i jakiś horrorów klasy b. Były próby związania się z książkami ocierającymi się o historię, była literatura faktu. Później pojawiła się faza na thrillery i książki z niepewnymi moralnie policjantami. Romansów natomiast nie czytywałam wcale uważając je za uwłaczające dla mnie samej, jakby samo sięgnięcie po takowe było dla mnie złapaniem grzybicy. Złamałam się raz, kiedy to rozszalała się epidemia Zmierzchu. W zasadzie była to pierwsza seria przez którą miałam problemy (niewysypianie się i przesiadywanie całymi dniami na forum rpg osadzonym w świecie z książek), no, ale to też minęło.

Przyszedł czas na grzybicę. Czytuję sobie tych "Jeźdźców" od jakiegoś tygodnia i idzie mi tak marnie nie ze względu na to iż książka jest kiepska, a raczej dlatego, że nie mam czasu. Sam styl pisania pozwala całkiem znośnie brnąć przez zalążek historii, który jak narazie obejmuje jakieś 140 stron (na ok. 850). Gdybym czytała King'a pewnie już bym się irytowała. A tu jest całkiem fajnie. Najpierw poznajemy życiorys i aktualną sytuację nijakiego Jake'a Lovella o którym trudno coś powiedzieć, prócz tego, że lubi konie, a konie lubią jego. Zamierza ożenić się z rozsądku i potrzeby zdobycia pieniędzy z Tory, która chyba... Też zamierza wyjść za mąż z rozsądku i chęci uwolnienia się od toksycznej matki oraz pozbycia się kompleksów. Plus w tym taki, że on jej się podoba, ona jemu raczej nie bardzo. Z drugiej strony mamy postać Ruperta Campbella-Blacka. Playboya jeździectwa, który jak dla mnie jest strasznie irytujący. Na swój aktualny cel wziął nieśmiałą i zawiedzioną miłością Helen, która do Anglii przyjechała by posklejać złamane serce. Biedaczka jest pod wpływem uroku Ruperta i jak każda zakochana kobieta nie widzi (jak narazie mam nadzieję) jego wad.

Jak możemy się domyślać między panami rozwinie się sportowa rywalizacja. Kto wie do czego ona zaprowadzi? Zastanawia mnie też rola biednych niewiast. Jednej sprowadzonej do roli bankomatu, a drugiej, co możemy wywnioskować z toku myślenia Ruperta, do roli gospodyni domowej i służącej. Tylko. Bo woli cudze żony.

Zainteresowani? Ja tak. Tym bardziej, że ochy i achy umierających z miłości bohaterek nie są męczące, a panowie mogą mieć w sobie coś co sprawi, że ich rywalizację będę śledziła z uwagą i ciekawością. Poza tym ewentualnym plusem powieści są dodatkowe informacje, które możemy z niej wynieść. Między innymi jest to scena polowania na lisy i spojrzenie na nią z dwóch stron. Myśliwych i aktywistów walczących o to by jak najbardziej to polowanie zepsuć. Pierwsi z nich mówią, że to przyjemność. Dla nich, dla koni, które mogą się wybiegać i ćwiczyć, i dla psów, które są wszak stworzone do tropienia i wygrzebywania ofiary z nory. Z drugiej strony aktywiści, którzy oczywiście chcą ochronić lisy poprzez dezorientowanie psów, płoszenie koni i irytowanie myśliwych, czyli ogólnie przez psucie wszystkiego.

Mam więc nadzieję, że z każdą stroną będzie tylko ciekawiej.

31 paź 2018

Straszne książki.

Zwykle o tej porze miałam już dynię gotową. Aktualnie jednak przez natłok zdarzeń, które się działy i dzieją nie mam ani siły ani ochoty na to by dźgać dynię nożem. Pomyślałam jednak, że mogłoby być tu trochę strasznie za pomocą książek właśnie, bo dlaczego by nie? I obiecuję nie pisać o horrorach.

Poniżej znajdziecie zestawienie książek strasznych. W jakiś tam subiektywny sposób.

1. Straszne, bo nie do przebrnięcia.

W gruncie rzeczy znalazłabym kilka takich tytułów przez które nie mogłam przebrnąć. Ale jest jednak jedna, specjalna pod tym kątem książka, która wzbudza moją szczególną irytację. "Wielki marsz" Kinga. O nim i o jego książkach powiedziano już chyba wszystko co można. Jedne są lepsze, drugie gorsze, a ta o której mowa może chyba zaliczyć się do tej pierwszej grupy. Pomysł ciekawy, wykonanie też wszak nie najgorsze i co? I tu się kończą moje chęci. Bo idą, idą i idą. I idą. I dalej idą. I idą dalej. I choć naprawdę chciałabym poznać koniec tej historii to tak zazwyczaj w połowie książki odkładam ją na regał by dać jej znów trochę czasu. Czeka aż ponownie się za nią zabiorę chyba drugi rok, ale może kiedyś...

2. Straszne, bo bardzo wciągały.

Biorąc pod uwagę to, że zazwyczaj nie czytam książek poświęconych światom i wydarzeniom rzeczywistym to książki Marka Wałkuskiego przyciągały mnie do siebie niesamowicie. I nie chodzi tu o to, że Wałkuski. Nie. Bardzo fajne pióro w przystępny sposób opowiadające nie tylko o życiu codziennym Amerykanów, ale i o ich historii, gospodarce czy sprawach społecznych. Nie nudziły ani trochę.

3. Straszne, bo ich dużo.

Margit Sandemo powinna się śnić po nocach. 47 tomów Sagi o Ludziach Lodu. Ale cieniutkie. Wspominany King też by mógł nawiedzać w koszmarach. Masterton (!). Ale tu przynajmniej autor jest jeden. No ewentualnie jakiś duecik. A za sagę Dragon Lance odpowiada lekko licząc 18stu autorów, a książek w Polsce wydano ok. 40. Straszne. Bo to nie wszystkie które powstały.

4. Straszne, bo zdarzyło mi się przy nich zapłakać.

Piąta część Harry'ego P. "Pies, który jeździł koleją". I zaledwie kilka dni temu "Policja" od Nesbo. Cóż, prawdą jest, że przywiązuję się do bohaterów. I nie lubię kiedy zabija się tych 'dobrych'.

5. Straszne, bo w ogóle je mam.

"Szpieg" od Coelho. Stoi na półce od momentu wyciągnięcia go z koperty od Lubimy czytać. Konkursowa wygrana. Nie żebym chciała, ot efekt nudy i szczęścia. Jeśli o każdej książce, przeczytanej czy nie, którą posiadam jednak mogę coś tam powiedzieć tak o tej książce nie mam do powiedzenia nic i nawet nie chcę o niej pamiętać. Tak bardzo, że nie wzięłam jej do Krakowa by wspomóc nią akcję 'książka za książkę'.

6. Straszne pomyłki.

Czyli książka która miała być wspaniała, a taką nie wiedzieć czemu dla mnie nie była. "Za zamkniętymi drzwiami". Kiepska historyjka napisana kulejącym stylem.



A Wasze 'najstraszniejsze'?

29 paź 2018

Po Targach.

Targi, targi i po targach.

Było wielu autorów, było wiele książek, było bardzo wielu ludzi. W tym wszystkim ja i małż, skromni obserwatorzy i słuchacze z zewnątrz. 

Były to nasze pierwsze targi, więc w gruncie rzeczy spodziewałam się jedynie tłoku, który jest chyba nieodłącznym już elementem krakowskiego święta książek. Z rozmów nawiązywanych w kolejkach wynikało jednak, że nawet nie jest tak źle, że te alejki to faktycznie jednak trochę szersze niż poprzednio i nie ma na co narzekać. Nie miałabym się czego czepiać w gruncie rzeczy. Tłok był i chyba o to chodziło. Gdyby było mało odwiedzających byłoby dobrze? Też nie. Najbardziej irytującą mnie formą odwiedzającego jest człowiek który swój marsz przerwał w połowie alejki, stawał na środku, a wszyscy inni musieli go omijać, bo on nie mógł przejść tych kilku kroków więcej i zejść na bok by w spokoju postudiować mapkę targów. A było co studiować. Dopiero w niedzielę uznaliśmy, że zaliczyliśmy wszystkie stoiska i wystarczy. Wydawnictwa religijne, zajmujące się głównie górami i wspinaczką, książki dla dzieci, dla nastolatków, nowe przekłady Biblii, stoiska z gadgetami dla książkomaniaków... Każdy znalazł coś dla siebie. Kolejki do autorów były bardzo długie. Były też dość nietypowe spotkania jak np. z Miłoszewskim, który stał obok Milicyjnego Poloneza i zachęcał do poznania swojej najnowszej książki. Wojciech Cejrowski składał podpisy na książkach przy akompaniamencie przyjemnej dla ucha muzyki kojarzącej się z ciepłymi krajami, a do zdjęcia ustawiał się 'za pacierz'. W kolejce do Maxa Czornyja spędziłam 1,5 godziny, a gdybym czekała do Kasi Nosowskiej czy Martyny Wojciechowskiej zapewne wychodziłabym na końcu dnia. 



Książki może jakoś nie powalały cenowo, ale trafiały się promocje radujące moje serce jak np, 3 za 2 czy -40% od ceny okładkowej. Byłam ciekawa jak będzie na samym końcu, bo aby zdążyć na pociąg do domu musieliśmy się ewakuować z Expo krótko po 14tej, a do końca targów zostało jeszcze trochę czasu. Czy ceny spadały jeszcze bardziej? Nie dowiem się.


Ciekawe spotkania jakie zaliczyliśmy? Zobaczyliśmy pana Hermaszewskiego. Elżbietę Dzikowską. Arkadego Fidlera. Ojca Leona Knabita. Magdalenę Grzebałkowską. Adama Wajraka. Wspominanego Cejrowskiego, Czornyja i Miłoszewskiego. Kasię Nosowską. Jerzego Pilcha. Abelarda Gizę. Małż uścisnął dłoń Skibie.



Ja prawie zabiłam małża łokciem kiedy czekając na spotkanie ze Stelmachem zobaczyłam, że przechodzi on tuż obok mnie. I jeśli mam być szczera to było najważniejsze dla mnie spotkanie na tych targach.

19 paź 2018

Och nie, och nie, och nie...

Narzeka się na to, że do Wszystkich Świętych jeszcze trochę czasu, a w sklepach już gwiazdory z czekolady. Nie ta kolejność, to oczywiste. Miałam nadzieję, że na tym właśnie się skończy, bo cóż więcej, ale nie. Bo nie może tak być, bo rynek jest rynkiem i co zastaje typowy truteń na instagramie?

Powieści. Na. Święta.

Łiiihihihi... By zacząć się wczuwać.

Co za porażka.

Nie rozumiem po co skoro aktualnie Święta to tak naprawdę pośpiech, niesnaski rodzinne, logistyka na wysokim poziomie, praca praktycznie do ostatniej chwili i powiedzenie sobie, że "po Wigilii to już po Świętach"? Święta może mają dzieci. Może jeszcze czują tą (wątpliwą) magię. Może i wierzą w Mikołaja i jego renifery. Może inni ludzie nie są zbyt starymi, zgorzkniałymi trutniami dla których jako taki urok ma tylko choinka i spacer na pasterkę. Zabijanie karpia? Trauma. Wybieranie i kupowanie prezentów? Horror. Przepychanie się po ostatnią puszkę maku z bakaliami? Trening przetrwania. Ciekawe czy o tym wspomina się w tych książkach? Czy tam tylko wyobraźnia autorów umieszcza delikatnie prószący biały puch, który osiada na wszystkim i sprawia, że całe zło tego brzydkiego, oj jakże brzydkiego świata, zostaje przykryte? Że ludzie, którzy są w śmiesznych świątecznych swetrach odnajdują się nawzajem pod jemiołą? A może sobie pomagają, bo jest zima stulecia i oto ona, delikatna i eteryczna niczym elf, stoi obok samochodu i trzęsie się z zimna, bo zakopała się w jakieś paskudnej zaspie aż tu nagle zjawia się jakiś gwiazdkowy książę z łopatą, a może i nawet z łańcuchami? Pewnie idą gdzieś później, piją czekoladę z piankami i jest naprawdę miło i ciepło, nawet na sercu.

Proszę, dajcie sobie spokój.

Z fantastyki polecam serię Dragon Lance.

14 paź 2018

Trylogia o Wayward Pines.

Cóż można napisać o książkach, które praktycznie w stu procentach się podobały? To naprawdę trudne zadanie, bo raczej trudno mi piać z zachwytu. A powinnam. Bo Wayward Pines zaoferowało mi wszystko co lubię. Tajemnicę. Uczucie ciągłej paranoi, niebezpieczeństwo, zagadki. Przesuwając palcem po czytniku by otworzyć kolejną stronę podczas czytania pierwszego tomu nie byłam pewna czego się spodziewać. Autor zaserwował prawdziwie wybuchową mieszankę od której trudno było się oderwać. Nie było wolnej chwili by złapać oddech. Gnał mnie bez ustanku przez kolejne zagmatwane sprawy, a ja ciągle domagałam się odpowiedzi, których ten skąpił. Udzielał ich zdawkowo. W drugim tomie było już o wiele lepiej. Wiele spraw rozjaśniono, główny bohater wydawać by się mogło znalazł w końcu swoją rolę w tym idealnym miasteczku jakim jest Wayward Pines. Ale czy aby na pewno? Czy mając buntowniczą naturę i chęć niesienia wolności będzie potulny i oddany? Jak sobie poradzi z jednej strony mając na uwadze dobro swoje i rodziny, z drugiej dobro mieszkańców miasteczka, a z trzeciej mając niebezpiecznego człowieka będącego założycielem tego jakże cudownego miejsca? I co jeśli naprawdę to miasteczko jest ostatnią ostoją ludzkości na całej ziemi?

Całkiem przyjemne przedstawienie ludzkiej apokalipsy. Pierwszy raz spotkałam się z takim wyobrażeniem. Pominięto tu wojny nuklearne, katastrofy naturalne i tym podobne. Kilka setek ludzi zostaje uśpionych na kilkanaście wieków by po wybudzeniu się zaaklimatyzowano ich w tytułowym Wayward Pines. Jednym wychodzi to lepiej, drugim gorzej. Tym którym nie wychodzi wcale czekają nocne igrzyska, a dźwięk dzwoniącego telefonu w wielu mieszkańcach budzi niebezpieczną rządzę krwi. Trwają w kłamstwie, niektórzy w odczuciu tego, że ich życie to już życie pozagrobowe. Nieświadomi tego są kontrolowani przez 24 godziny na dobę. Jeden z nich jednak się nie poddaje, przeżywa swoje własne igrzyska, staje się szeryfem miasteczka i zaczyna prowadzić niebezpieczną grę o prawdę. Prawda pomimo tego, że jest straszna, pozostaje też okupiona krwią niewinnych mieszkańców, kiedy to zostają wystawieni na żer dla abików - stworów nie znających litości.

Opis jakże chaotyczny, ale ta opowieść też taka jest. Nie znaczy to jednak, że jest totalnie bez sensu. Niezmiernie wciągająca już od pierwszej strony i nieustannie trzymająca w napięciu. Wydaje mi się że każdy z trzech tomów trzyma podobny poziom chociaż traktuje o trochę innych rzeczach. W pierwszym śledzimy walkę agenta specjalnego Burke. W drugim obserwujemy miasteczko, zagłębiamy się w sprawy jego stwórcy i złożonego aparatu inwigilacji. Trzeci tom to walka o przetrwanie mieszkańców.

Jeśli ktoś szuka lekkiego czytania, które na kilka godzin oderwie go od rzeczywistości i przeniesie gdzieś indziej to niech śmiało sięga po te książki.


7 paź 2018

W zakładzie pogrzebowym.



 Bo już niedługo Halloween, bo cukierki i wesołe kościotrupy. Cóż, nie mam nic przeciwko, ale... Zawsze jest to 'ale' i w gruncie rzeczy sama chyba bym tak nie potrafiła. Bawi mnie to w wykonaniu innych, bliższe jest mi jednak nasze postrzeganie śmierci. Możemy sobie mówić, że tak musiało być, że osobie która być może przez wiele lat zmagała się z jakąś chorobą jest już lżej,co nie zmienia faktu, że na ogół i tak odczuwamy przejmujący żal.

I tak też jest z tą książką. Tytuł może wydawać się dość lekki i frywolny, ale treść taka nie jest. Podchodziłam do niej z rezerwą, bo wiem, że jest wyborem tekstów spisywanych przez autora tego bloga. Nigdy nie przepadałam za takimi pozycjami, bo kojarzyły mi się z klasycznymi 'skokami na kasę', zazwyczaj nie przynosiły niczego nowego, a proporcja tekstu do objętości strony na jakiej go umieszczono była zatrważająco niekorzystna dla treści. Dzięki temu jednak zyskiwano na ilości stron. W tym przypadku jednak nic takiego nie ma miejsca. Dostajemy dużo treści i ani jednego obrazka. I nie żałuję.

Peter Wilhelm jest przedsiębiorcą pogrzebowym i w niezwykle taktowny sposób wprowadza nas za kulisy zakładów pogrzebowych. Nie, jeśli ktoś szuka tu taniej sensacji to jej nie znajdzie. Przytoczone historie choć mogłyby takie być są pozbawione otoczki dzięki którym normalnie stałyby się ozdobą pierwszych stron gazet. Dla mnie są po prostu w dużej mierze smutne. Może to przez melancholijną naturę, ale nawet jeśli któraś z opisywanych historii była dość pozytywna (np. pożegnanie pewnego bikersa), to zazwyczaj jest to takie uśmiechanie się przez łzy. Wilhelm wielokrotnie podkreśla, że kieruje się jedynie najwyższym dobrem czyli dobrem rodziny zmarłego. Nie zapomina jednak przy tym, że jest też przedsiębiorcą i to po prostu jego praca i jak to bywa w pracy - jest różnie. Musi więc pomagać przy wyciąganiu z mieszkania nieboszczyka, który cierpiał na tzw. manię chomikowania. Musi sprostać wymaganiom, które często nie ograniczają się jedynie do pomocy przy wyborze trumny i zainkasowaniu należności za zorganizowanie pochówku. Poznaje również przeróżnych ludzi takich jak Babcia Gretel, która żyła w małżeństwie sześćdziesiąt lat i nie mogła pogodzić się z odejściem męża, więc czekała z nadzieją aż i ona będzie mogła pójść za nim. Zdarzeń które opisuje autor jest wiele i każde z nich jest inne.

Przy lekturze nie płacze się jak bóbr. Książka pokazuje jednak to o czym na co dzień się nie myśli. Dopiero kiedy stawia się nas przed faktem dokonanym dostrzegamy to jak niewiele wiemy o śmierci, często też po prostu nie wiemy co zrobić. Nie chodzi tu o duchowe doznania z nią związane, a raczej te praktyczne czynności, które ktoś musi wykonać takie jak ubranie zmarłego czy doprowadzenie go do stanu jako takiej normalności (kiedy to zmarł on na skutek wypadku samochodowego).

Myślę, że ta pozycja nie jest dla każdego. Trudno ją jednoznacznie zakwalifikować. To dość specyficzna książka, ale warto ją przeczytać. Nie po to by poczuć chwilę grozy (bo ich tam nie ma) czy węszyć za 'łowcami skór', ale po to by mieć świadomość tego ile pracy ktoś musi włożyć w to by bliskie nam osoby zostały pochowane tak jakbyśmy chcieli, czyli godnie. Według własnego uznania.

30 wrz 2018

Z wieczorną wizytą u "Kobiety w oknie".

Czasem czuję się jak Anna. Nie chodzę na całodobowym rauszu czy to od alkoholu czy od leków (czy od jednego i od drugiego), ale ciężko mi się zwlec z łóżka. Ciężko mi się zmobilizować i chcieć czegoś więcej niż dotrwania do wieczora czy późnego popołudnia kiedy to mogę po prostu usiąść. Nie jest to związane z chorobą (agorafobia), wypadkiem czy rozstaniem z rodziną jak u bohaterki, ot stan ducha, który czasem po prostu pozwala sobie na zbyt wiele. Z Anną mogłabym się zaprzyjaźnić i myślę, że chętnie nawet bym jej pomagała. Może tylko tyle by wystarczyło aby oderwała się od siedzenia z aparatem w czterech ścianach. Może nie potrzebowałaby parasola. Może i mi by to jakoś pomogło.

Może nic by się nie stało. Nie widziałaby niczego, co pociągałoby za sobą serię zdarzeń, którą trudno nazwać fortunną. Jestem też ciekawa z kim Anna pozwoliła sobie na romans (jakoś mi to do niej nie pasuje) i dlaczego tego mężczyzny teraz nigdzie nie ma. A może się dopiero pojawi? Dlaczego do tej pory o nim nie wspomina?

Jestem po połowie książki i nie wiem czego się spodziewać dalej. Bo trudno określić w którą stronę potoczy się historia i w ogóle jak się potoczy. Doktor Fox podejmuje pewne kroki. ("Oddycham. Cały czas.") Zmusza się do działania, bo napędza ją niepokój (o siebie? O sąsiadkę?). Chce poznać prawdę o tym co widziała(?) i chyba też o sobie. Podejmuje działanie. ("Jeden, dwa, trzy, cztery.") Mimo wszystko nie jest tak pasywna jak wydawało się na początku. To dobrze.

Książka każąca patrzeć na ludzi trochę inaczej. Każąca być mimo wszystko trochę bardziej otwartym i odważniejszym, bo zamykanie się w czterech ścianach nikomu nie służy, czy mowa o chorobie czy o charakterze. Poszliśmy dziś na spacer i jest lepiej. Trochę, ale lepiej i perspektywa tygodnia nie wydaje się być zbyt przygnębiająca. Raczej nie zaszufladkuję tej książki w kategorii 'tylko thriller'. Dla mnie osobiście jest ona swoistą przestrogą o której powinnam pamiętać by się nie zatracić.

_____________________________________________________________________
A oto nowe półki. Zaaprobowane.


27 wrz 2018

Z życia książkowego trutnia.

Nie lubię kiedy jestem w stanie choroby pośredniej. Nie w stu procentach zdrowa, ale też i nie tak chora bym mogła ubiegać się o zwolnienie lekarskie. Nic się nie chce, a robić trzeba. Książki też by się chciało czytać, ale litery nie chcą się składać w całość. A stos wstydu ciągle rośnie i rośnie.

Ale to nie moja wina, że one same sobie wpadają w kolejkę. Mogłoby być prosto. Cała seria o Harrym. Nie, bo muszą być przerywniki, bo tak się nie czyta. To przerywniki. Dłuższe. Krótkie. A tu jeszcze wpadło coś z biblioteki i przeczytać trzeba, bo to ma termin... No ale była, a na papierze zawsze lepiej się czyta. I tak kolejny tom Harry'ego się odwleka.

Stosik malałby też gdyby King pisał inaczej. Zaczęłam ten "Bastion". Bo bardzo mnie zaciekawił. Ale King jest Kingiem i oczywiście wpakował mnie na przynudzającą minę. Która jest wielka. I ciągnie się przez kilkadziesiąt stron.

Stos nie może się zmniejszyć przez olx i Biedronkę. Bo całość Wojny i Pokoju kosztowała 12 złotych (+przesyłka), a książki Clarksona były w promocji za 30 złotych. Tutaj przynajmniej jedna nie jest w pełni dla mnie. Clarkson pisze w niej głównie o samochodach więc pałeczkę przejmuje mąż. Na zdrowie. Jest też drugi tom o Mannitou (olx) i "Siostry", "Shantaram", "Bez śladu" (Biedronka). I kilka książek które sobie kupiłam na imieniny... W lipcu.

Nic to! Najważniejszy wydatek poczyniliśmy jednak przedwczoraj kiedy to po stołowaniu się w McDonaldsie (ostatni raz, naprawdę) i kinie poszliśmy do Ikei. I są! Nowe półki! Będzie więcej miejsca! W ogóle będzie miejsce na książki... Jutro planujemy wiercić i wieszać.

23 wrz 2018

"Córeczka".

Była "Siostrzyczka" pora więc teraz na "Córeczkę". Ot, jakoś zabawnie się złożyło, bo na półce są jeszcze "Siostry".


To dziwna książka. Nie dlatego, że historia opowiedziana przez autorkę jest jakaś zdziwaczała, ale dlatego, że czytało się ją łatwo, przy czym mnie osobiście nie wciągnęła. Jakbym nie mogła się skoncentrować, bo w gruncie rzeczy nie było na czym.

Opowieść sama w sobie jest jednak prosta. Simone i Matt. Para młodych ludzi, którzy dość szybko zostają rodzicami. Ich córka zostaje uprowadzona. Mija osiemnaście lat, a do Simone która wraz z Mattem ułożyła już sobie życie i przetrwała po tak strasznej stracie zgłasza się dziewczyna, która podaje się za zaginioną przed laty Helenę.

Czytałam i czytałam i czytało się fajnie. Nie mogłam się jednak na tej książce skoncentrować jakby nie potrafiła ona przyciągnąć mojej uwagi bez reszty. Jakby nie chciała. Akcja, choć się toczyła, toczyła się marnie. Niby coś się działo, ale nie było w tym napięcia, którego można by oczekiwać od thrillera. W dodatku mrocznego i psychologicznego jak głosi wydawca na okładce. Skądinąd fajnej okładce, podoba mi się.

W gruncie rzeczy nie potrafię powiedzieć czego mi w książce brakowało. Była po prostu taka sobie, a najciekawszymi były rozdziały należące do Matta. 

Gdyby ją porównać do przeczytanej poprzednio "Siostrzyczki", to wygrywają same postaci z książki Fortin. Były przynajmniej 'jakieś'. Tutaj są bardziej płaskie, Simone popija ciągle wino, coś tam ją niby napędza, ale jest jakby obdarta z emocji. Dystans jaki trzyma zdaje się zbyt wielki i aż martwi. Bohaterowie się mazgają, albo udają twardych, bo nagle trzeba takimi się stać. Historię ratuje w pewnym sensie zakończenie, bo autorka dość zręcznie odciąga uwagę od jednego z winnych i ujawnia jego rolę dopiero na samym końcu co mnie (miło) zaskoczyło.


W gruncie rzeczy więc nie żałuję, ale też i nie polecam gorąco.

17 wrz 2018

"Siostrzyczka".

Sue Fortin stworzyła coś co chyba przypadkiem stało się thrillerem. Ewentualnie czytelnik który chce znaleźć w thrillerze drugie dno znajdzie je bardzo łatwo.



Sprawa jest dość prosta. Rodzina - Clare, Luke + dwie córki. Matka Clare - Marion. Wszyscy mieszkają razem. Do szczęścia Clare i jej matki brakuje tylko siostry i córki. Alice. Zabrana przez ojca z domu wiele lat wstecz pozostaje nieuchwytna. Marion i Clare przez te wszystkie lata nie tracą nadziei i wciąż szukają. Pewnego dnia następuje przełom i od Alice przychodzi list za którego sprawą rozpędza się karuzela wydarzeń które nigdy nie powinny mieć miejsca.

Co zauważa sama autorka na końcu książki historia miała traktować o stosunkach między ludźmi i o uczuciach jakie mogą pojawić się kiedy w najbliższym nam otoczeniu zachodzą zmiany z którymi musimy się zmierzyć.

Dla mnie najlepszym z książki było to jak daleko mogą posunąć się ludzie dążący do swego celu. Martha podająca się za Alice i Tom. Tom którego miłość zmienia się w niebezpieczną zawiść wobec Clare i jej rodziny.
Jak bardzo można czuć się samotnym i opuszczonym na świecie by wykorzystać przypadkową (?) śmierć przyjaciółki, podszywać się pod nią i spróbować stworzyć sobie dzięki temu namiastkę czegoś czego nigdy się nie miało czyli rodziny. Jak długo można hodować w sobie ziarno odrzucenia, jak przez lata można je podsycać i nie dopuszczać do tego by uczucie przeminęło, by się wyciszyło? Wydaje mi się, że Tom w pewnym sensie nie chciał sobie odpuścić. Spotkanie Marthy w demaskującej ją sytuacji sprawiło, że jego ziarno wybujało do niebezpiecznych rozmiarów przez co postanowił ukarać Clare nie tyle za odrzucenie go co za własne niepowodzenia.

Na końcu książki są dodane przez autorkę pytania które można wykorzystać przy spotkaniach DKK. Jedno z nich brzmi: czy myślicie, że Martha żałowała swoich czynów? Myślę, że tak. Bo chociaż jej zachowanie było przewrotne nie można powiedzieć, że nie była poszkodowaną w całej sprawie. Owszem, jej pobudki same w sobie nie były normalne i można by też dyskutować nad tym czy były bezsprzecznie złe. Z drugiej jednak strony nie można zapomnieć, że stała się ofiarą. To nią posłużył się Tom by dopiąć swego. Pomijając fakt zaistnienia morderstwa i podszycia się pod osobę zmarłą, myślę, że Martha chciała tego co każdy z nas. Chciała mieć rodzinę i być kochaną, tak po prostu. W końcu sama odebrała sobie życie i myślę, że nie zrobiła tego ze strachu przez ewentualnymi konsekwencjami prawnymi tylko przed tym, że zostanie odrzucona, że zostanie sama. Nie wiem jak mogłaby zadośćuczynić za to czego się dopuściła ale myślę, że jednak żałowała. Dlatego wszystko skończyła.

Kiedy zaczynałam czytać tą książkę pomyślałam sobie: boże, kolejna która na samym początku kładzie bohaterkę w szpitalu byśmy mogli wiedzieć jak bardzo tragicznie i niebezpiecznie będzie. Nie spodziewałam się zbyt wiele. Książka jednak bardzo mi się podobała. Akcja była spójna i szybka. Po niektórych bohaterach można by oczekiwać więcej. Marion czy Luke wydają się dość płaskimi i pasywnymi bohaterami potrzebnymi tylko do tego by zapchać dziury w fabule. Podobnie jest z samą Marthą. Pomimo, że jest osobą odpowiedzialną za całe zamieszanie jest jak dla mnie gdzieś z tyłu. Tak naprawdę pierwsze skrzypce gra Clare. Strasznie irytowało mnie podkreślanie tego jak bardzo chce być dobrą i kochającą żoną i matką. Na ostatnich stronach książki młode małżeństwo zmienia swe priorytety i postanawia żyć inaczej by nadal tworzyć szczęśliwą i kochającą się rodzinę.

Czego najbardziej mi brakowało? Rozwinięcia wątku Marthy. Co mi się najbardziej nie podobało? Leonard. To, że był niepotrzebnym i też nierozwiniętym wątkiem w historii Clare i jej siostry.

Ogólnie na plus i polecam przeczytać. Można ze spokojem oderwać się od swoich problemów i zająć tym co trapi innych. Dla ludzi lubiących rozdzielać włos na czworo.

15 wrz 2018

Po wizycie u Harry'ego ("Upiory").

Gdyby nie to, że są kolejne dwie książki z serii i zapowiedź na przyszły rok wyglądałabym właśnie tak jak ten mops:



I zerwała z książkami na jakiś czas.

Bo Nesbo jest niczym Martin i najwyraźniej uwielbia doświadczać swoich bohaterów na różne (złe) sposoby.

Koniec "Upiorów" był straszny. Był katastrofalny. Przejmujący. Przykry.

Mam świadomość tego, że gdyby historia Harry'ego toczyła się inaczej to byłaby to kiepska historia. Jak sam bohater podkreśla jest policjantem i stawia to ponad wszystko. Naprawdę ponad wszystko. I choć wydaje się, że trzymanie się tak stanowczego i jasnego stanowiska powinno ułatwiać życie na zasadzie 'proste zasady - proste wybory' to nic z tego. Nie w tym przypadku. Harry staje przed niemożliwie trudnymi wyborami i nic nie może sprawić, że jego życie jest proste i poukładane. Na pewno nie jest łatwe.

I lubię go jeszcze bardziej.

12 wrz 2018

Jeźdźcy.

W ostatnią niedzielę trafiliśmy zupełnym przypadkiem na zawody jeździeckie. Zawody raczej mało prestiżowe. Odbywały się w niedaleko położonej, skromnej stadninie. Widzów też jak na lekarstwo. Taka para laików jak my stanęła przy ogrodzeniu nie wiedząc nic o dyscyplinie na którą trafiliśmy. Dziwny był dress code zawodników (spora większość cała na biało, panowie u koszulek mieli coś co przypominało krawat) i kultura z jaką wszystko się działo. Na padoku do ćwiczeń zawodnicy mierzyli się z przeszkodami po kolei, uważali na siebie wzajemnje, a czasem i ustępowali miejsca. Ogólnie zawody wyglądały tak jakby wszyscy przyjechali na wspólną zabawę, a nie to to by walczyć o puchary ustawione na stole jury.

Minęło kilka dni, a Zysk i S-ka zapowiedziało taką właśnie książkę:



I pomyślałam, że, kurczę, chciałabym ją przeczytać by dowiedzieć się czegoś więcej o środowisku tych olbrzymich (bo jak się ma 155 cm wzrostu to każdy dorosły ogier wydaje się olbrzymi) zwierząt, ich plecoprostych właścicieli i zawodów jakie rozgrywają między sobą. A z opisu na Lubimy czytać wynika, że mogę w tej książce znaleźć odpowiedzi na interesujące mnie tematy. I może być zabawnie.

9 wrz 2018

Manitou.

"Manitou" chodził za mną od dłuższego już czasu kiedy to zobaczyłam gdzieś jego nowe wydanie. Poszperałam w sieci, znalazłam wydanie w przystępnej dla mnie cenie i zakupiłam. Z Mastertonem nie bardzo się wahałam, bo wiedziałam, że dobrze pisze, znałam opinie innych, choć to było moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Dziwne, powinnam poznać go już dawno.




Sama książka jest cieniutka i mała. Przeczytanie jej nie zajmuje wiele, bo jedno popołudnie. Ale za to jakie! Książka - konkret. Ani jednego fragmentu który spowalniałby akcję. Rozpędza się ona ze strony na stronę i nie daje czytelnikowi chwili przerwy. Nawet uwierzenie bohaterom, że mają do czynienia z powtórnym wcieleniem strasznego szamana Misquamacusa sprzed kilku wieków nie nastręcza wielu trudności. Raz, dwa i po sprawie. W końcu znalezienie w windzie kilku posiekanych i zamrożonych ciał nie pozostawia złudzeń. Śpiewająca Skała, Doktor Hughes i Harry Erskine, którzy są głównymi bohaterami, zapewniają doskonałą, niezobowiązującą rozrywkę.

Lubiłam takie historyjki i chyba pora do nich częściej wracać. Może to śmieszne, ale kilka razy poczułam na plecach delikatny dreszczyk strachu, tym bardziej, że zawsze odpychało mnie od wszelakich wróżbitów, a taki właśnie zawód wykonuje Erskine. Odstręczają mnie też różnorakie medyczne dziwactwa, a sam Misquamacus wydostał się z czegoś co można zakwalifikować do takiej właśnie kategorii. Być może w czasach kiedy to wiele horrorów dzieje się naprawdę na naszych oczach ta opowieść wyda się wręcz groteską. W gruncie rzeczy wolę jednak czytać o szamanach z piekła rodem, którzy pałają rządzą zemsty wobec białych ludzi niż oglądać wiadomości, w których okazuje się, że piekło stwarzamy na ziemi.

A druga część już do mnie wędruje.

6 wrz 2018

Brak ekscytacji (serial o Wiedźminie).

Chyba przedwczoraj w końcu gruchnęło wieścią o tym kto wcieli się w rolę Wiedźmina.

Ale, że kto? Ani nazwisko mi nic nie powiedziało, ani twarz.

Niestety (czy stety) jak większość Polaków przed oczami, kiedy myślę o zabójcy potworów mam nikogo innego jak poczciwego Michała Ż. I w gruncie rzeczy nie wiem czy to dobrze, że ktoś się za serial zabiera. Szczerze mówiąc jest mi to obojętne. Nie śledzę z zapartym tchem doniesień o tym na jakiej podstawie, z jaką obsadą i tak dalej. Wiem, że był Patrick Melrose. Gdzieś tam był i tyle. "Pod kopułą" też było. "Gra o tron" chyba nawet ciągle jest, może nie.

Chodzi mi o to, że nie lubię kiedy ktoś zaczyna majstrować przy historii, którą już znam z książki. Nie przepadam za adaptacjami, nie stoję pod kinem kiedy puszczają coś co jest związane z daną powieścią. Wiem, że takie podejścia raz są mniej, a raz bardziej udane. Taka "Carrie". Wersja z 1976 r. jest o wiele lepsza, jakby odpowiedniejsza. Tak, może efekty nie takie, może wszystko sztuczne. Z drugiej jednak strony "Carrie" z 2013 r. była zbyt ładna i lalkowata, jak dla mnie aktorka w ogóle nie nadawała się do tej roli.

Naprawdę, każde obejrzenie przeze mnie odcinka serialu czy filmu opartego na książce kończy się tak samo. Uparcie mi coś nie pasuje. Na przykład scena z "Harry'ego Potter'a i Insygniów Śmierci" kiedy Harry wychodzi z grupy uczniów i rzuca oskarżenia z stronę Snape'a. Albo to, że zaczęli tak ze środka i najpierw zekranizowali "Pierwszy śnieg". Dlaczego akurat tak? Wiem, że ktoś zapyta - a dlaczego nie?

Wracając jednak do początku i postaci Wiedźmina. To jedna z moich ulubionych postaci i za dzieciaka serial się oglądało. Pamiętam z niego tego parszywie zrobionego smoka z którego to mój mąż, kiedy wprowadziłam go w temat, nie mógł się naśmiać, bo w porównaniu z efektami jakie można było uzyskać był po prostu paskudny. Co do serialu, przygotowania, charakteryzacji i rekwizytów można mieć wiele do życzenia. Nie ma jednak co na nim wieszać ciągle psów, bo i czasy były inne, budżet zapewne nie oszałamiał, a Żebrowski był w jakimś TOP 10 aktorów w kraju. Czego więc chcieć więcej? Namieszają pewnie i choć opowieść o Geralcie i Ciri jest długa teraz stanie się jeszcze bardziej skomplikowana co nie znaczy, że lepsza i ciekawsza.

Nowym serialem jednak ekscytować się nie będę. Jaki On będzie taki będzie. Dla mnie najważniejszym Geraltem jest ten książkowy.

2 wrz 2018

Z wizytą u Harry'ego ("Upiory").

Wizyta nr 9.

Uwaga - są spoilery.

Wizyty u Harry'ego Hole to jak wizyty u kogoś znajomego. Wpada się raz na miesiąc czyli dostatecznie często i nie za rzadko.

Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam, ale chyba tylko ja czytam te książki nie dlatego by zmierzyć się z kolejną kryminalną zagadką, a po to by dowiedzieć się co u niego. Nie można powiedzieć, że nie dostrzegam tego iż morderstwa są głównym motorem napędowym całej akcji. Gdyby ich nie było, nie było by też i bohatera, są one jednak dla mnie dodatkiem, bo od pierwszej już strony chcę wiedzieć co u niego się dzieje.

Od "Pancernego serca" do "Upiorów" przeskok czasowy jest spory, bo mijają trzy lata. Harry jest już inny, wygląda lepiej (pomijając bliznę i brak części palca), ubiera się lepiej (lniany garnitur + okulary od Prady /pomińmy to, że damskie/) i ogólnie lepiej się trzyma. Pisząc to jestem na 137 stronie książki i mam szczerą nadzieję, że tak już zostanie do końca, bo jeśli nie chciałabym czytać o kimś pokroju Waalera (wizualnie, bo wiemy przecież, że charakter miał paskudny), który był 'och i ach', to nie chciałabym też żeby Harry stoczył się na dno (znowu).
Na horyzoncie pokazała się Rakel. Nie wiem czy się z tego cieszyć choć jej obecności na kartkach książki raczej nie sposób było uniknąć skoro o morderstwo podejrzany jest Oleg. W gruncie rzeczy jednak to z nią był szczęśliwy, choć związek tych obojga chyba nigdy nie mógł się udać, nie po Bałwanie.
Nie myślę o nich jak o jak uroczo gruchającej parze gołąbków, bo to nie pasuje ani do niej ani do niego. Mogłoby stać się to do czego teoretycznie dążyli oboje. Biorąc jednak pod uwagę charakter Harry'ego nie mogę sobie tego jednak wyobrazić. Zatrzymany na kilka lat postępujący proces rozpadu wydaje się być obiecujący, ale czy tak może być zawsze? Czy nie stało by się to nudne? Być może zaważy na tym postać syna Rakel do którego stosunek Harry'ego jest dość jednoznaczny i jak narazie pomimo ciążących na nim zarzutów nie ulega zmianie.

Kiedy skończę ten tom zostaną mi tylko dwie części, a na kolejną trzeba będzie czekać do lipca przyszłego roku. Napawa mnie to jednak pewnym optymizmem, bo to znaczy, że nie będzie najgorzej. Może nie najlepiej, ale i nie najgorzej. Samo życie.

29 sie 2018

Książkowe zakupy.

Jakiś czas temu na fb ktoś zrobił ankietę, która odnosiła się do tego czy kupujemy książki z drugiej ręki czy interesuje nas jedynie zakup nowych. Nie pamiętam już jaki był wynik, bo szczerze mówiąc mało mnie to obchodziło. Bardzo lubię używane książki, te mniej i bardziej zniszczone (no, wiadomo, że nie skrajnie), bo fajnie jest dać sobie chwilę na reperowanie ich. Uważam, że liczy się historia. To dla tej zawartej w środku opowieści wszak czytamy. Owszem, miło jest popatrzeć na ładne, nowe grzbiety, a nie na spękane, złamane czy obgryzione. Z drugiej jednak strony w takich właśnie książkach jest 'to coś'. Mój tata może nie zgromadził jakieś pokaźnej kolekcji bestsellerów lat minionych, ale trzymam te kilkadziesiąt książek, bo uważam, że po prostu fajnie wyglądają. Są mocno zmęczone życiem. I żółte. A okładki mało zdobne i nieciekawe. Ale są i to najważniejsze.
 
Tyle tytułem krótkiego wstępu który miał wyjaśnić dlaczego. Przejdźmy teraz do tematu właściwego jakim jest "To" i "Bastion" King'a. Książki wręcz sławne i uwielbiane przez czytelników w końcu trafiły do mnie. Jako tako lubię tego autora. Napisał "Carrie" i "Misery" które są wysoko na listach moich prywatnych naj. Na "To" i "Bastion" polowałam już dość długo, aż wreszcie udało się coś wyhaczyć na olx. Za obie te pozycje dałam łącznie 50 zł co uważam za dość dobrą okazję, tym bardziej, że książki nie są zniszczone, a na dodatek poprzedni właściciel o nie zadbał i obłożył folią. Daleko po nie też nie trzeba było jechać, więc wycieczka umiliła nam niedzielne popołudnie.  



Teraz tylko żeby je przeczytać będę musiała chyba mieć jakiś wolny tydzień. Oglądałam ostatnią ekranizację "To" i wiem, że do książki jak większość się nie umywa dlatego będę czytać dzielnie. Mam jedynie nadzieję, że nie będzie przynudzania jak to czasami z Kingiem bywa. Z "Pod kopułą" też momentami męczyłam się niemożliwe. Ale skończyłam i choć koniec odrobinę mnie zaskoczył (?) to ogół zapisałam na plus.

"Bastion" zatrzymuje przy sobie już od samego początku.
_________________________
A kiedy weszliśmy do Empiku okazało się, że "To" jest w promocji i kosztuje 28 złotych.
Opisanym zakupem też zapełniłam ostatnią półkę na regale. Ale okazja to okazja.

25 sie 2018

I po nim.

Dosłownie. Macbeth tak jak należało się spodziewać zginął. Jakby zaśpiewał Maleńczuk: "I ch*j mu na grób".

Pomimo tego, że w poprzednim poście narzekałam, że czegoś mi w tej historii brakuje muszę przyznać iż spędziłam z nią przyjemnie czas, a koniec książki był bardzo emocjonujący. Zagadka kto, z kim, u kogo w kieszeni i dlaczego została rozwiązana. Bardzo też podobała mi się postać Jacka, który w głównej mierze rolę w książce miał epizodyczną, ale jakże ważną (Podnawka). Lubię takich bohaterów, którzy snują się gdzieś w tle, a tak naprawdę dość istotnie uzupełniają całą fabułę. 

A Macbeth? No nie wiem. Mam do niego mieszane uczucia. Nie dał się polubić. Ale czy miałabym go traktować jako skrajnie złego? Tak też nie potrafiłam. Robił to co potrafił chyba najlepiej. Okoliczności i najbliżsi ukierunkowali go tak, a nie inaczej. 


Może jesteśmy tylko urwanymi zdaniami w wiecznym chaotycznym bełkocie, w którym wszyscy mówią, ale nikt nie słucha, a na koniec spełniają się nasze najgorsze przeczucia: że jesteśmy sami. Zupełnie sami.



Tak, całkiem możliwe.

22 sie 2018

Macbeth.

Trochę mnie dziwi, że Nesbo się za niego wziął. Nie mam mu tego za złe, wcale. Podobają mi się jego historie. Ale - jego. Nie Szekspirowskie. Nie ma tu tego co lubię.

Macbeth jest takim jednotorowym bohaterem. Co mu każą to zrobi. Jak nie Lady podpowie to Jack i tak dalej, wszystko pcha do przodu. Konkretnie. Zabić tego, tego i tamtego. Gang rozwalić tak i tak. Jakby wykreślał zadania z listy. Żadnego zawahania. Jestem jakoś po połowie książki, kiedy to ukochana Macbetha załamuje się coraz głębiej, a on sam zaczyna snuć plany zdyskredytowania burmistrza. Wydaje mi się, że wiem co będzie dalej. Że to przewidywalne. Gdyby nie to, że Nesbo przedstawił w sposób przystępniejszy historię którą zaproponował Szekspir nie chciałabym tego czytać. Nie przeczytałam dramatu. Dzięki nowoczesnej przeróbce historia wydaje się odpowiedniejsza dla przeciętnej czytelniczki jaką jestem, dlatego ją wybrałam. Nie ma tego podziału na role, który zawsze mnie męczył. Jest bardzo fajne pióro autora, który jednak dla mnie tam nie do końca się odnalazł, bo choć w historii są jakieś tam problemy bohaterów, jakieś psychozy i rozterki moralne to brakuje mi tego co znalazłam u Harry'ego.

Podsumowując - kończyć Macbetha i czytać Upiory.


________________________________________
W porządku, wiem, że Nesbo to nie tylko Harry.