31 sty 2020

To i owo 7.

Doczekałam wreszcie wolnej soboty, więc aktualnie z tego niesamowitego wrażenia jakie wywołuje pewność wolnego dnia jutrzejszego łykam ibuprom, bo głowa mnie boli.

Tak sobie więc siedzę i czekam na jakiś odmóżdżacz w tv. Nim się zacznie przeglądam sobie facebooka. Wywalił mi przypomnienie o wydarzeniu na które kiedyś się natknęłam. Mam nadzieję, że po kliknięciu tutaj będziecie mogli o nim przeczytać. Zainteresowałam się nim, bo dlaczego nie, za to nie biją.

Miło, prawda?

Gdzieś się zaszyć, poczytać i pomyśleć... A tym bardziej kiedy jeszcze ktoś się by mną zajął, och, poezja.

Nie żebym nie mogła żyć bez szlajania się po hotelach i wszelakich spa. W gruncie rzeczy jakoś nie pociągają mnie kwestie spędzania całych godzin w fotelach u kosmetyczek czy fryzjerów, ale masażem czy tymi lampami antydepresyjnymi w szczególności to bym nie pogardziła. Im starsza jestem tym gorzej przechodzę kolejne zimy. Jesienie nie są takie tragiczne, ale zimy to mordęga.

Później zerkam na cenę tego całego interesu i momentalnie zdrowieję.

 * * *

To ja może naleję sobie wody do prywatnej wanny, dorzucę soli czy innych ingrediencji i pomarudzę nad okładką tej książki.



Bo okładka naprawdę mi się podoba. Ładne, tłoczone złote litery na czarnym tle. Ilustracja, z gatunku intrygujących, nie narzuca się jednak zbytnio, można mieć nadzieję, że odda klimat powieści.

I coś czego nie rozumiem i co sprawia, że głowa zaczyna mnie boleć ponownie.

Ja wiem, że ta autorka jest autorką bestsellerowego "Słowika". Nie muszę się na samym początku zastanawiać "czy istnieją granice przebaczenia?". Nie można było tego pominąć? Mnie to osobiście razi. Nie ma u nas tak wielu okładek, które są naprawdę ładne czemu więc psujemy już te które w miarę się udały?

 * * *

To może chociaż jakiś wosk zapachowy i Clarkson?

27 sty 2020

"Czerń i purpura", W. Dutka.

Jeśli ktoś myśli, że "Czerń i purpura" to romans w dodatku podlany emocjami, egzaltacją i strachem, bo akcja dzieje się w obozie koncentracyjnym pomiędzy Żydówką, a jednym z esesmanów to niech powstrzyma swędzące łapki i odetchnie głębiej. Proszę ograniczyć emocje.



Ta książka jest jak sam obóz. Straszna. Długa jak pobyt w nim. Przykra. Niesamowita.

Nie ma tutaj jakiś płomiennych wybuchów miłości. Nie ma karkołomnych ucieczek. Potajemnych schadzek.

Jest bardzo skromne i jednocześnie piękne uczucie dwóch osób, które tą miłością darzyć się nie mogły. Jest to najlepsza z wersji miłości, która mogła tam powstać, bo opierała się na niesieniu pomocy i otaczaniu opieką.

Na początku książki poznajemy naszych bohaterów: Franza Weimerta i Milenę Zinger. Ona pochodzi ze Słowacji, a on z Austrii. Autor opisuje ich życia i drogę w wyniku której znaleźli się w obozie. Milena jako Żydówka trafiła tam pod przymusem, a Franz jako młody chłopak wstępuje najpierw do Hitlerjugend, a później do SS, a później już wybierając między jednym, a drugim złem wybiera Auschwitz.

Franz jako esesman miał oczywisty zakaz jakichkolwiek kontaktów z Żydami, pomijając lżenie, bicie, torturowanie i zabijanie. Milenę poznał na urodzinowej imprezie, na której ta śpiewała dla wroga. Kobieta, jako więźniarka i w dodatku takiego a nie innego wyznania, w Auschwitz nie znaczyła praktycznie nic. Jednak tego wieczoru w sercu esesmana zaczyna kiełkować uczucie, które nakazuje mu ściągnąć ją do swojego komanda gdzie dziewczyna zaczyna pracę przy sortowaniu Żydowskiego mienia jakie zostało przywłaszczane przez Hitlerowców.

Także nie liczcie na płomienny romans, naprawdę nie. Nie liczcie też na prawdziwie dobre, cukierkowe zakończenie. Możecie za to oczekiwać ładnej, interesującej historii. Mnóstwa faktów, choć te w zasadzie są przerażające i odpychające. Znienawidzicie Tłustą Ingę, ale niektórzy z bohaterów zaimponują czy zatrwożą i sprawią, że zaczniecie się zastanawiać czym tak naprawdę jest bohaterstwo czym bestialstwo i gdzie kończy się granica pomiędzy nimi, pomiędzy dobrem i złem.

Autor oparł swoją historię na prawdziwych wydarzeniach co pozwało myśleć, że nawet w najczarniejszym i najstraszniejszym miejscu na świecie jakie mogło powstać zdarzały się dobre rzeczy i można było znaleźć osobę, która nie będzie do szpiku kości przesycona tym co najgorsze.

Jest to ten typ historii w którym choć akcja czy wydarzenia nas odpychają i zniechęcają to sięgamy po nią, bo chcemy wiedzieć co będzie dalej. Boimy się o bohaterów, bo zdążyliśmy ich już polubić. Weimert przechodzi wewnętrzną przemianę, Milena nigdy go nie zdradza.

To chyba jedna z lepszych książek jakie zdarzyło mi się  przeczytać. Podparta faktami i zawierająca w sobie historię prawdziwych ludzi o których szczególnie dziś należy pamiętać.

24 sty 2020

Piątkowy wieczór w odcieniach czerni i purpury.

Popijam herbatę o smaku truskawki i mango. Czytam "Czerń i purpurę". Idę jutro do pracy.

A później sobotnie popołudnie i skoki i wolna niedziela czyli, że jest się z czego cieszyć.

Czemu "Czerń i purpura"? No cóż, tak akurat się złożyło, że jeszcze trochę, a będziemy obchodzić rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu. Ale dlatego też, że znalazłam na Pintereście coś co nazwano wyzwaniem, ale ja traktuję to raczej jako wskaźnik czy też wytyczne odnośnie wyboru lektury. Wygląda to tak:


Dlatego "Czerń i purpura". To dobrze, bo choć chciałam ta książkę przeczytać od momentu zakupu to jednak jakoś nie mogłam po nią sięgnąć. Jestem teraz mniej więcej w połowie i główni bohaterowie dopiero się ze sobą pierwszy raz spotkali. Zacna historia. Bardzo przyjemnie się czyta, a mi dodatkowo bardzo podoba się wplecenie prawdziwych nazwisk i prawdziwych postaci, no, przynajmniej osnucie pomysłu fabuły na wydarzeniach które miały miejsce i osobach, które istniały.
Wystarczy wygooglować "Franz Wunsch".

Chyba porzucę fantastykę na rzecz takich właśnie historii.

W ogóle kiedy człowiek choć trochę bardziej zagłębi się w historię obozów i osób tam 'pracujących' może wsiąknąć na dobre i przepaść z kretesem.

Bardzo ciekawa jest też kwestia wybaczenia. Mój dziadek podobnie jak dzisiejszy gość Michała Olszańskiego w "Godzinie prawdy" był w Auschwitz. Stanisław Zalewski zapytany przez dziennikarza o wybaczenie tego co go spotkało nie potrafił odpowiedzieć. Nie mógł jednoznacznie przyznać, że wybacza. Dziadek też rzadko o tamtym okresie swojego życia mówił, ja jako dzieciak nie słyszałam nigdy żadnych opowieści o wojnie, choć wiem, że zachowały się dokumenty i kaseta z wywiadem jakiego kiedyś udzielał odnośnie tego co spotykało wtedy ludzi. Muszę po prostu poszukać.

19 sty 2020

Bo jeszcze jest kogo posłuchać.

Cóż może mnie gnieść i męczyć? Och, dużo rzeczy.

Ostatnio na przykład sytuacja w Trójce.

Nie, nie jestem jakimś totalnym fanem tego radia. Lubię słuchać ogólnie. Lubię poranki z Łukawskim i Hanke. Lubię Barona, Stelmacha, Strzyczkowskiego w duecie z Wałkuskim. Lubię "Listę". Lubię Manna w piątkowe poranki, bo on lubi puścić coś mocniejszego. Polubiłam w końcu Gacek (Gackową?) i kiedyś najnudniejszą dla mnie piątkową audycję kiedykolwiek czyli "Godzinę prawdy" Olszańskiego.

Są dla mnie rodziną, którą spotykam w pracy, bo w każdym miejscu jeśli tylko ja mogę wybierać stację jest to Trójka.

Od kilku lat kiedy to zaczęli drogę polityczną wytyczać nam światli i bez żadnej skazy na duszy powstało hasło 'dobra zmiana'. I ta dobra zmiana sprawiła, że z Trójki jak i z innych stacji czy to radiowych czy telewizyjnych zaczęli znikać ludzie. A to kogoś zdegradowali, a to kogoś zwolnili, a to nie przedłużyli umowy.

To ostatnie spotkało w Trójce autora audycji "Raport o stanie świata" Dariusza Rosiaka. Nie jestem zwolenniczką takich programów, bo jakoś tak zawsze wychodzi, że wolę te muzyczne, ewentualnie są też emitowane w takich godzinach w których radia nie słucham. Ponieważ jednak od jakiegoś czasu śledzę stronę na fb poświęconą Trójce zobaczyłam jak wielkie poruszenie wśród fanów to wywołało. Tym bardziej, że pan Rosiak nie mógł poprowadzić nawet dwóch ostatnich audycji, które jakoby do końca stycznia miałyby powstać.

Nie od dziś wiadomo, że przejęcia władzy nie są miłe. Mogą się kończyć tak jak w słuchanej ostatnio "Vox", ewentualnie też mogą dotykać innych obywateli, nie tylko kobiet.

Nie dziwię się, że ludzie są poruszeni. Nie dziwię się, że myślą nad jakimś sposobem dzięki któremu zmuszą aktualną dyrekcję Trójki od ustąpienia i do przywrócenia do pracy wszystkich dziennikarzy, którzy polecieli.

Dziwi mnie natomiast to, że piją do tych którzy zostali. Do Metza, do Stelmacha... Czepiają się ich, że nic nie mówią na antenie, że nie stawiają oporu, nie piszą listów otwartych. No, kurczę. To ich praca, nikt nie chce jej stracić, prawda? Póki mogą trzymają się jeszcze razem. Skąd pewność, że kiedy zaczną nie stanie się coś takiego jak zwolnienie grupowe i nastanie cisza w eterze, albo przekształcą Trójkę w kolejną stację, która puszcza tą samą muzykę co wszystkie inne? Po ilu rozgłośniach później się rozejdą? Kto w ogóle wróci do pracy?

Ludzie piszą to tak jakby w tych czasach obowiązywały jeszcze jakiekolwiek ideały o jakich lubi mówić prezydent czy premier. Może i obowiązują, ale to są tylko ich ideały, ich wizje. Wiedzą jak sprawić by choć iluzorycznie ale ich ideały podzielał naród. Naród dostaje za to pieniądze i nawet nie zdaje sobie sprawy, że te pieniądze są jednym wielkim długiem.

Oczywiście, że szkoda mi Trójki.

Ale dajcie sobie spokój z wymaganiem od innych jakichkolwiek działań. Oni są tylko ludźmi.

17 sty 2020

"Czerwony notes", S. Lundberg.

Tak sobie słuchałam i słuchałam i życzyłam sobie, żeby ta książka nie miała dobrego zakończenia. Nie, nie, nie... Bo by ono nie pasowało, bo to powinno się skończyć właśnie tak że...


Poznajemy Doris. Sympatyczna pani mieszkająca samotnie w Sztokholmie. Ma 96 lat. Doris ma Jenny. Jej jedyna żyjąca krewna żyje jednak dość daleko, bo w Stanach Zjednoczonych. Rozmawiają ze sobą przez Skype'a. Doris spisuje swoje wspomnienia. Robi to dla Jenny. Przegląda swój czerwony notes, który przed wielu laty dostała od ojca. Śledząc spisane w nim imiona i nazwiska poznajemy historię życia staruszki. 

Lubię książki, które opowiadane są z perspektywy teraźniejszości i przeszłości. Wraz z bohaterką cofamy się w czasie by śledzić jej dość burzliwe losy. Wcześnie straciła ojca, po krótkim czasie matka odprawiła ją z domu. Pracowała jako służąca, później wyjechała do Paryża.

Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to dobre zakończenie. Postać Doris jest postacią z gatunku tych co wiatr im w oczy cały czas. Praktycznie wyrzucona z domu. Wyjeżdża do kompletnie obcego kraju bez znajomości języka. Owszem, dzięki swej urodzie może pracować jako modelka w domach handlowych Paryża, ale cóż z tego kiedy już wkrótce umrze jej matka, a siostra, która żyła do tej pory z nią w Szwecji nagle zjawia się we Francji?

Pewnego dnia, kiedy opiekunka się spóźnia Doris będąc głodną wstaje i powolutku idzie w stronę szafki w której ma schowane czekoladki. Przewraca się, w wyniku czego łamie kość i zostaje uziemiona w szpitalu.
Przylatuje do niej Jenny. Jenny, która kocha Doris jak matkę, której praktycznie nigdy nie miała.

Sprawa idzie o niespełnioną miłość z młodości głównej bohaterki. Ileż to przeciwności losu i złośliwych przypadków sprawiło, że nigdy nie była ze swym ukochanym. Nigdy tak naprawdę nie zaznała szczęścia, a jej los był pasmem nieszczęść przeplatanych maleńkimi uśmiechami losu, takimi tylko by dało się przeżyć.

Wiem, że to być może i straszne i złe, ale wydaje mi się, że czasem nie jest wskazane kończyć książki dobrze. Tak na siłę, że oto nagle jeden strzał, jedna szansa na milion, ale, cudownie, się udaje i ooooo... Po prostu się udaje.

Nie.

15 sty 2020

Magia orientu, a popołudniowa herbatka.

Jotka pisała niedawno o tym co nazwała "naturą chomika". O kupowaniu i przetrzymywaniu przedmiotów mniej czy bardziej potrzebnych w codziennym życiu. Trzeba przyznać, że każdemu czasem się zdarza. Istnieje coś takiego jak 'przydasie', jak 'guilty pleasure' o czym lubi mawiać Anna Gacek w Trójce. Kupowanie mniej czy bardziej impulsywne...

Nie wiem czy to co kupiłam ostatnio jest mi mniej czy bardziej potrzebne, ale postanowiłam spróbować w końcu czegoś nowego.

Małż wiedziony również chęcią spróbowania czegoś nowego wyciągnął mnie ostatnio do jednej z kawiarni gdzie wybrałam z tamtejszego menu przepyszną herbatę z imbirem, cytryną i malinową konfiturą. Nie jestem zwolenniczką eksperymentów i zazwyczaj zadowalam się zwykłą czarną, słomkową, ale ta herbata była tak smaczna, że pomyślałam iż miło by było spróbować czegoś innego.

Ogólnie rzecz biorąc w świecie książkowych moli istnieje tradycja, która mówi, że książka najlepsza jest w połączeniu z kocykiem i herbatką. Nikt nigdy nie precyzuje z jaką herbatką, myślę więc, że w temacie panuje dowolność. Tak jak lubimy różną literaturę lubimy też różne herbaty jak i różne koce.

W poszukiwaniu nowego nabyłam więc herbatę kwitnącą. Z tego co wyczytałam są to liście herbaty, zielonej lub białej (rzadziej czarnej), zwinięte w kulkę, która skrywa w sobie kwiat lub kwiaty.

Zagotowałam wodę, wlałam do dzbanka i wrzuciłam w nią herbatę. Napar w smaku jest całkiem fajny, delikatnie pachnie i nie trzeba dosładzać. Kiedy zaschnięta kulka się rozwinęła zobaczyłam wewnątrz kwiaty nagietka i jaśminu. Taka kombinacja nazwana została "Magią orientu".



Idąc dalej tą ścieżką wybieramy się w sobotę do Poznania gdzie odbywał się będzie Festiwal Kawy i Czekolady. I nie tylko, bo herbaty też się tam znajdą.


__________________________________
Mam ochotę na więcej prywaty na blogu, nie tylko książkowej. Ostatnio coraz więcej rzeczy mnie gniecie i męczy, więc chyba będę sobie używać. Inaczej o książkach i nie tylko.

11 sty 2020

"Vox", Ch. Dalcher.

Ervisha napisała, że słyszała "o tym jaka jest "mocna"" ta książka.



Jest. Niewątpliwie jest w niej wiele tematów które dają do myślenia, które nakazują się zastanawiać i gdybać.

Nasza bohaterka, którą znany jako żonę i matkę przeinacza się w spiskowca i burzy nowy porządek by przywrócić stary. Wszystko się udaje, sprawa wraca do normy. Ktoś się poświęca by szczęśliwy mógł być ktoś.

"Vox" był interesujący, dziwny i interesujący zarazem. Czasem widziałam w innych opiniach porównania do "Opowieści podręcznej", ale nie zaprzątało mi to głowy, bo tych nie miałam okazji przeczytać.

Najbardziej w książce Dalcher dręczyło mnie to, że mimo iż świat wydawał się być dobrze wykreowany ja podczas czytania tekstu wyszukiwałam luki, które wydawały mi się zasadne. No bo jak, całe Stany Zjednoczone nagle narzucają swoim obywatelkom na nadgarstki liczniki słów i uciszają je, ot tak <pstryk palcami>? Nikt, naprawdę nikt nie protestuje, nie ma jakiś zamieszek? Żaden z mężczyzn się nie sprzeciwia? Ani jeden? Co to w ogóle znaczy, że całym krajem zaczyna rządzić jakiś klecha? I naprawdę każdy mu się podporządkowuje? Żyd? Buddysta? Ateista? Jak to jest, że władzę ma religia, ale tak naprawdę nie przewija się ona zbyt wiele przez treść książki? Jest jakimś tam napędem, ale skoro ojcowie i synowie tak podporządkowali się woli Bożej i wierzą w to, że to oni mają pracować, a żony siedzieć w domu bez słowa i wychowywać dzieci, to dlaczego nie gną krzyży w pokłonach i nie całują krucyfiksów? Jest jakiś procent ślepo wierzących i cytujących Biblię z pamięci, ale są w mniejszości.

Nie pasowało mi, że akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych i w dodatku miesza się w nią religię. Nie żebym się czuła obrażona czy zbulwersowana. Przez to, że książka miała być taka prawdziwa, to przestała taka być. Lepiej chyba byłoby gdyby kraj był fikcyjny i religia też.

Bo czy naprawdę dezinformacja była tak dobra, że żadne inne kraje nie wiedziały co się dzieje? Nikt nie interesował się tym co jest grane na podwórku jednego z największych mocarstw świata? Tym bardziej, że nasza Jean rozmawiała z rodzicami mieszkającymi we Włoszech? Kobiety z całego świata odwróciły się od Amerykanek? Wszystkie organizacje rządowe i pozarządowe, Czerwony Krzyż i cały długi szereg podobnych instytucji na to pozwoliły?

Ta książka może się podobać. Bo jest dobra i mocna. Trzeba ją jednak przyjąć totalnie bezkrytycznie i przymknąć oczy na kilka spraw by absolutnie się nią cieszyć. Również na zakończenie.

6 sty 2020

Sto słów dziennie.

Siedzieliśmy sobie po południu i piliśmy kawę, kiedy zaczęłam opowiadać Małżowi sytuację jaka ma miejsce w książce pod tytułem "Vox" Christiny Dalcher. Nie będę się teraz rozpisywała o fabule, bo o tym może kiedy skończę słuchać, chodzi jednak o to, że w tej książce kobiety obłożone są limitem, który pozwala im wypowiedzieć zaledwie 100 słów dziennie.

Zaczęliśmy o tym rozmawiać i wraz z biegiem rozmowy przestałam się do niego odzywać. Małż popatrzył na mnie ze zdziwieniem i zaczął namawiać bym natychmiast zabrała głos. Kiedy zaczęłam bez słowa kręcić przecząco głową on stwierdził, że w takim razie też nie będzie się już odzywał.

I było po sprawie.

Zaczęliśmy znów mówić i stwierdziliśmy, że to niecodzienne i naprawdę uciążliwe. Złe.

Tym bardziej zaczęła mnie irytować postać męża głównej bohaterki. Bo atmosfera tej książki jest bardzo dziwna. Niby to mężczyźni postanowili uciszyć kobiety ograniczając im możliwość wysławiania się, nauki i zamykając je w domach. Ale nie ma z ich strony jakieś agresji, jakiś bardziej żywych uczuć, które mogłyby tą decyzję tłumaczyć. Mąż Jean McClellan, głównej bohaterki, jest bardzo pasywny. Niby jej współczuje, niby namawia do pewnej współpracy by mogła zyskać trochę wolności, ale kiedy ponownie zostaje zakuta w opaskę zliczającą słowa nie protestuje.

Z drugiej strony nasza bohaterka ma na boku romans z kolegą z pracy. Gloryfikuje go i nosi jego dziecko. W pewnym momencie stwierdza wprost, że nie kocha już męża, nie może go jednak porzucić, bo odcięcie się od męża, zdrada i cudzołożenie jest surowo karane. Oznacza to definitywne wykluczenie ze społeczeństwa. Sama uciec również nie jest w stanie, bo jej, jako kobiecie, odebrano paszport i możliwość jakiś szerzej zakrojonych podróży bez męża u boku.

Bardzo dziwna wizja, bardzo.


Jest też taka sytuacja, kiedy to najstarszy syn naszej bohaterki donosi na swoją dziewczynę i skazuje ją na dożywotnią pracę i zgolenie włosów z głowy w ramach potępienia. Jej ojciec, kiedy odpowiednie służby wywlekają jego córkę z domu nie robi absolutnie nic. Nie uspokaja nawet żony, która nic nie robiąc sobie z ograniczeń wrzeszczy ze zgryzoty i zgrozy i przekracza limit za co karą jest rażenie prądem. Wielokrotne.


____________________________________
Pamiętajcie proszę o Australii. Nie przejmuję się tymi ofiarami w ludziach, nie, jakoś nie. Przeraża mnie los zwierząt. Dorzućcie się do jakieś zbiórki podobnie jak ja.

2 sty 2020

Historie dobre i historie złe.

Przychodzę tu dziś z dwiema książkami. Jedna jest świetna, druga po przeczytaniu wzbudza uczucie niedosytu i wykrzywia usta, bo zakończenie niczego ciekawego nie przyniosło.

Może zacznijmy od tej drugiej i wyrzućmy to z siebie.

Powieści Harlana Cobena nigdy wcześniej nie miałam okazji przeczytać. Jego książka "W domu" trafiła na moją półkę w ramach książkowej wymiany organizowanej na Poznańskich Targach Książki, na początku zeszłego roku. Ponieważ zebrała już dostateczną ilość kurzu, a tegoroczna edycja Targów zbliża się wielkimi krokami (będzie w marcu) postanowiłam przeczytać książki, które wtedy z Małżem przywieźliśmy.

Pomińmy fakt, że nie sprawdziłam w ogóle informacji o tej książce. Może gdybym to zrobiła to wcale bym jej nie zaczynała, bo okazało się, że to 11 tom z serii o nijakim Myronie Bolitar.
Sprawdziłam po tym jak skończyłam ją czytać i pomyślałam, że to taki strzał w kolano z jednej strony. Bo może gdybym zaczęła czytać jak wypada czyli od początku śledziłabym losy Myrona z nadzieją, że z książki na książkę będzie lepiej, a tymczasem załapałam się na koniec ogonka i to w dodatku mocno średni. Nic mi się w tej książce nie podobało po zakończeniu lektury. Cały czas człowiek liczył na jakiś szalony punkt zwrotny, coś co zatrzęsie tą książką i przyprawi o palpitacje serca, ale nic takiego nie nastąpiło. Co zabawne, czytałam tą historię z jakimś ślepym uporem, bo chciałam wiedzieć o co chodziło, co się stanie na końcu. Książka, jak teraz widzę, ma wiele pozytywnych opinii, a ja nie wiem dlaczego. Bohaterowie byli jacyś zabawni, ale nie wiem... W taki dziwny sposób. Bo obok Myrona stoi Win, kimkolwiek on jest, ale jest oczywiście świetny w swej robocie. Aż za świetny. I razem rozwiązują różne sprawy kryminalne.
Zakończenie być może i zaskakiwało, ale cała droga jaką trzeba było przebyć by się na nie załapać trochę zniechęcała. Miałam wrażenie, że Coben pisał i pisał, aż wreszcie mu się znudziło i postanowił zagadkę rozwiązać.

W drugim przypadku sprawa miała się całkiem inaczej. Alex Michaelides wodził czytelnika za nos od samego początku aż już przebierało się nogami ze zniecierpliwienia. Nagle nad głową czytającego zapalała się taka komiksowa żaróweczka, a mózg krzyczał 'nie!'. "Pacjentka", bo o tym thrillerze teraz mowa, okazała się być świetną, zwięzłą (bardzo szybko się skończyła, za szybko) i wciągającą pozycją. Nie miałam czego słuchać, a audiobook ten był dostępny w ramach abonamentu Empiku, więc by w ogóle czegoś słuchać wybrałam tą historię. Też nie sprawdzałam wcześniej informacji o niej, ale w przeciwności do "W domu" okazała się być strzałem w dziesiątkę. Zakończenie wbijało w fotel. Pozycja dla osób lubiących i nie bojących się psychologii, bo mnie osobiście zawsze trochę martwi na wieść o tym jak człowiekowi może pomieszać się w głowie. I że czasem, wcale nie stajemy się kimś kto sobie nie radzi i po prostu potrzebuje pomocy. Czasem stajemy się czymś o wiele gorszym, czymś co wcale nie potrzebuje pomocy w dobrym tego słowa znaczeniu.







____________________________________________
"W domu" to pozycja ze stosu hańby. Teraz czytam "Zamianę" i to będzie kolejna pozycja, która ten stos uszczupli.
Całkiem nieźle jak na początek roku.