Dosłownie. Macbeth tak jak należało się spodziewać zginął. Jakby zaśpiewał Maleńczuk: "I ch*j mu na grób".
Pomimo tego, że w poprzednim poście narzekałam, że czegoś mi w tej historii brakuje muszę przyznać iż spędziłam z nią przyjemnie czas, a koniec książki był bardzo emocjonujący. Zagadka kto, z kim, u kogo w kieszeni i dlaczego została rozwiązana. Bardzo też podobała mi się postać Jacka, który w głównej mierze rolę w książce miał epizodyczną, ale jakże ważną (Podnawka). Lubię takich bohaterów, którzy snują się gdzieś w tle, a tak naprawdę dość istotnie uzupełniają całą fabułę.
A Macbeth? No nie wiem. Mam do niego mieszane uczucia. Nie dał się polubić. Ale czy miałabym go traktować jako skrajnie złego? Tak też nie potrafiłam. Robił to co potrafił chyba najlepiej. Okoliczności i najbliżsi ukierunkowali go tak, a nie inaczej.
Może jesteśmy tylko urwanymi zdaniami w wiecznym chaotycznym bełkocie, w którym wszyscy mówią, ale nikt nie słucha, a na koniec spełniają się nasze najgorsze przeczucia: że jesteśmy sami. Zupełnie sami.
Tak, całkiem możliwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz