29 kwi 2019

Pyrkon 2019.

Mówi się, że spontaniczne wypady są najlepsze. Tak było z tegorocznym Pyrkonem. Nie mieliśmy go w planach, ot kiedyś Małż wspomniał, że natrafił na bilety w sieci i kupiliśmy karnety. Karnety sobie poleżały, a my zajęci czymś innym mało o Pyrkonie myśleliśmy. Zaganiani w życiu codziennym nagle stanęliśmy przed dniem zero czyli sobotą i początkiem przygody.

I było fajnie. Bardzo kolorowo. Bardzo pozytywnie i otwarcie. Poznaniem, a najbardziej terenem MTP i Avenidą zawładnęły postaci z kolorowymi włosami i wszelkimi rodzajami ogonów jakie można by wymyślić.

Spotkaliśmy wiele księżniczek, wojowników, herosów, szturmowców, Jedi czy Sithów oraz bohaterów Marvela i DC. Jedni stawiali na dokładne, dopracowane w każdym szczególe kostiumy, inni zadowalali się pójściem na łatwiznę. Można było też odwiedzić wioski dedykowane fanom Tolkiena czy ludziom chcącym dowiedzieć się tego co zrobić po apokalipsie. Atrakcji było multum, mi najbardziej podobały się walki na miecze czy szable.

Ogromną powierzchnię oddano też do dyspozycji wystawcom u których można było nabyć praktycznie wszystko od ręcznie wyrabianej biżuterii z części od zegarków, poprzez ubrania mniej czy bardziej praktyczne (bardzo ładne gorsety), soczewki nadające oczom różnorakie kolory, książki (nowe i z antykwariatów), gry wszelakie (nabyliśmy "Najemników. Parszywą dwunastkę"), peruki, plakaty filmowe, komiksy, słodycze z Japonii czy ogólnie tamtych rejonów i wiele, wiele innych. Każdy znalazł coś dla siebie, a jeśli nie szukał to coś zapewne wpadło mu w oko.

Zwiedzających było multum, tym bardziej wydawało ich się więcej, że tłum był bardzo kolorowy i co jakiś czas ktoś spontanicznie się przytulał w ramach tego co wiele osób miało na kartonikach ("Free hugs").


Było też stoisko HBO, ale ponieważ żadne z nas nie jest fanem "Gry o tron" to nie stanęliśmy w kolejce do tegoż:


W sobotę wieczorem poszliśmy też do kina na najnowszych Avengersów. Kto oglądał to wie czemu wyszłam po filmie uryczana.

Powiedzieliśmy sobie, że jeśli udamy się na Pyrkon w przyszłym roku, to chyba za kogoś się przebierzemy i będzie jeszcze fajniej.



_____________________________
Zaczęła się też przedsprzedaż nowego Harry'ego Hole. Kto już, tak jak ja, kupił książkę? :) I co sądzicie o okładce?

20 kwi 2019

Ach, Bridget...

Utarło się już, że książka zawsze, ale to zawsze, jest lepsza niż film na jej podstawie. Ostatnio się przekonałam, że niekoniecznie. W pracy słuchałam sobie "Dziennika Bridget Jones". Film znam na pamięć i uważam za jedną z zabawniejszych historii jakie obejrzałam na srebrnym ekranie. Pomyślałam sobie więc, że warto by go skonfrontować z pierwowzorem.

I nie chodzi tu o to, że film już znałam i historia z książki nie potrafiła mnie rozbawić. Film jest bardziej spójny, płynny. W książce miałam wrażenie, że akcja toczy się, Bridget uderza w mur i przenosimy się do innej daty, do innych wydarzeń. Jakiś tam związek przyczynowo-skutkowy jest, ale często wydaje mi się on bardzo słabo zawiązany.
Samo zakończenie w filmie też wydaje się być bardziej sensowne. W tym co napisała Fielding było to tak wydumane i śmieszne (ale w tym niezbyt dobrym znaczeniu), bo w książce matka głównej bohaterki zostaje wplątana w sprawę kryminalną razem ze swym kochankiem. Cały ten galimatias rozwiązuje Mark Darcy, po czym historia znajduje swe zakończenie.

Jeśli więc trzeba by wybierać to w tym przypadku zdecydowanie stawiam na film. Wydaje się on być bardziej konsekwentnym, bardziej konkretnym i logicznym. Być może książka jest po prostu życiowa, bo w życiu jak wiadomo nie jest tak jak w filmie i nie wszystko jest hollywodzkie. W tym przypadku jednak lepiej ogląda się film niż czyta książkę.

Co dla mnie było ciekawym w książce Bridget udało się osiągnąć wymarzoną wagę. Przez chwilę co prawda, ale miała te 55 czy 54 kilogramy. W filmie za to ciekawiej przedstawiono trójkąt Bridget-Daniel-Mark, co jest kolejnym plusem dla obrazu powstałego w 2001 roku.


Ogólnie więc zostanę przy filmie. Jeśli są jakieś rozbieżności, to występują na korzyść filmu nie odwrotnie, niestety.

13 kwi 2019

Książki czy hantelki?

Chciałabym napisać, że przez te kilka dni podczas których mnie nie było pewna książka mnie tak wciągnęła, że nie widziałam poza nią świata i reagowałam na mało bodźców, bo taka była świetna. Hm... Chciałabym to napisać o "Dziewczynach, które zabiły Chloe", ale nie mogę. Książka ta leżała sobie u mnie na tym stosie hańby, a ponieważ "Najmroczniejszy sekret" czyli pierwsza książka Alex Marwood jaką miałam okazję przeczytać bardzo mi się podobała. "Dziewczyny..." spoglądały na mnie z półki i uznałam, że w końcu czas się za nie zabrać, bo pewnie będzie dobrze.

Nie było.

Ogólnie jest to bardzo fajne czytadło, bo czyta się przyjemnie, jednak w pewnej chwili czyli przy stronie 336 na 445 uświadomiłam sobie, że tak naprawdę z tej książki wieje nudą. Niby coś się tam dzieje, ale tak naprawdę trudno o akcję zapierającą dech w piersiach. Może ciekawym wątkiem jest historia z młodości głównych bohaterek, ale jest ona krótką historyjką poboczną, takim bonusem retrospekcyjnym, który być może do czegoś zaprowadzi, ale jednak nie potrafi mnie zaciekawić na tyle by doczytać książkę do końca.

"Dziewczyny, które zabiły Chloe" jednak z czymś jeszcze przegrały. I to z czymś ważnym. Przyszła już wiosna, połechtała nas trochę ciepłem, a na mnie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Nadal czułam się jak jajko rozbełtane na patelni. Brałam już witaminy i nic ciekawego to nie dało. Wychodzenie na spacer raczej nie wchodziło w grę, bo zimno i zanim znalazłam czas na ten spacer robiło się już ciemno, a poza tym nie miałam najmniejszej ochoty na ruszanie się z tapczana.
Kolejnego takiego dnia stwierdziłam, że mam tego absolutnie dość i że potrzebuję czegoś innego. Choćby trochę energii i czegoś co mnie naprawdę zmęczy, a nie tylko sprawi, że będzie mi towarzyszyło wieczne uczucie zmęczenia, zniechęcenia i monotonii. I tak włączyłam you tube i znalazłam sobie ćwiczenia. Jakaś tam zwykła gimnastyka i ćwiczenia na stepie, ale to naprawdę fajne. Nie robię tego z naciskiem na spalanie tony kalorii i odchudzanie (choć się przyda ;) ), ale dla swojego własnego, dobrego samopoczucia. I nie mam strasznych wyrzutów sumienia w związku z tym, że czas przeznaczony na książki muszę przeznaczyć na ćwiczenia. Tak mi po prostu lepiej.


2 kwi 2019

Ostatnie pieniążki, a wszystko i tak spłonie.

Czasami myślę, że już nic mnie nie zdziwi. Nic. Staram się dużo czytać, mieć jakiś tam obraz okrucieństwa dziejącego się na naszej planecie teraz czy kiedyś. Zachowania ludzi też mnie nie zaskakują, zazwyczaj są mi obojętne, tym bardziej jeśli nie dotyczą bezpośrednio mnie czy mi najbliższych. Wolność Tomku i tak dalej. Aż tu nagle wyjeżdżają jacyś księża i palą książki, figurki i parasolki dziecięce.

No, dajcie spokój.

Jak o tym przeczytałam, to parsknęłam śmiechem, a po chwili włos mi się na głowie zjeżył, bo to szaleństwo. I w ogóle to przykre. I smutne. Jeszcze trochę, a wezmą się za czarne koty i rude kobiety czy co tam jeszcze było zwiastunem nieszczęścia, czarodziejstwa i innych praktyk zakazanych.

Smutne to, bo takie kroki podejmują ludzie teoretycznie wysoce wykształceni, tacy, którzy choć wierzą w to co wierzą, powinni być bardziej elastyczni, powinni wychodzić naprzeciw, a nie zaczynać od palenia, jeśli już naprawdę coś w tych książkach im aż tak się nie podoba.

Jeśli iść tym torem to mogliby też zahaczyć o książki w tematyce wojennej, bo przecież można tam dopatrywać się przekazywania ideologi Hitlera, podstaw antysemityzmu i tak dalej. Ogólnie w większości książek kiedykolwiek wydanych można by się dopatrzyć czegoś co byłoby nie tak i przez co książka zasługiwałaby na stos.

Swoją drogą literatura wojenna chyba przeżywa wielki powrót, bo wznowiono "Czerń i purpurę" Wojciecha Dutki, historię opartą na faktach, która opowiada o miłości młodego essesmana i żydowskiej więźniarki. Ostatnie pieniążki wydałam na książkę... Ale kupiłam stare wydanie.

W międzyczasie poczytałam też o "Zimowym żołnierzu" Daniela Masona. No, dajcie już spokój, bo wypłata dopiero 10tego, a trzeba żyć. Jakoś.