28 lip 2020

Rozwiązanie zagadki.


"Historia sztuki wszystkich czasów i ludów" pióra Karla Woermanna.


Zakupiona na targu staroci i rzeczy wszelakich w Poznaniu.



Wzięliśmy ją, bo bardzo nam się spodobała. Wyglądała staro, solidnie i tak... Arystokratycznie. Dopiero w domu dopatrzyliśmy się tego, że książkę wydano w roku 1900 co czyni ją najstarszym woluminem w naszej biblioteczce. W dodatku wydaje się być w dość przyzwoitym stanie jak na 120latkę.




Raczej nie trafił nam się biały kruk, w dodatku brakuje kolejnych dwóch tomów jeśli miałabym się upierać przy tym by mieć całość.







Fajnie wygląda, jest najstarsza i ma okropną czcionkę. Paskudnie się ją rozczytuje.

26 lip 2020

Zagadka na niedzielne popołudnie.

Kilka tygodni temu nabyłam taką oto książkę:



I naszła mnie dziś taka krótka, luźna niedzielna myśl odnośnie tego jak kiedyś trudno było kupić książkę, dobrać ją do swojego gustu czytelniczego. Narzekamy teraz na wszelkie opisy znajdujące się na okładce, które znajdujemy i które w skrajnych przypadkach zdradzają nam wszystko czego nie chcielibyśmy przed czytaniem książki wiedzieć.



Widzimy jednak taką książkę i co? Musimy zgadywać co w środku. Tył tak samo wygląda jak przód.

Nie pokazuję grzbietu z tytułem celowo. Może ktoś chciałby zgadnąć o czym ta pozycja traktuje.

20 lip 2020

To i owo 11.



Są czasem takie dni, prawda?

I to nie dlatego, że to pierwszy dzień pracy po urlopie. Nie dlatego też, że alergia sobie o mnie przypomniała i mam wrażenie, że zatoki zaraz mi wysadzi, a nos odpadnie. Że akurat leci ten odcinek Dr. House'a, który znam lepiej niż dobrze.

Jest taki sobie po prostu dzień.

Poza tym to "radośnie wygłaszał". Radośnie. Nie ma więc co narzekać.

Jest jednak kilka rzeczy o których warto wspomnieć i o których chętnie bym pogadała.

Po pierwsze. Na instagramie są ludzie o wiele bardziej zaangażowani w rynek książki niż ja. Ja, skromny książkowy truteń, chcę sobie po prostu czytać. Czasem chcę o tym coś napisać i choć raz na jakiś czas chcę też być społecznie zaangażowana, chcę mieć przyjaciół od książek, mieć z kim o książkach pogadać. Później jednak mi przechodzi i jestem rada, że tak naprawdę z nikim nie rozmawiam, bo każda rozmowa jaką przeprowadzę kończy się pomyśleniem 'co ja plotę, idiotka'. Zostaje więc samo czytanie. Ostatnio zauważyłam artykuł, który miał rozwinąć temat tego, że książki będą jeszcze droższe. Ponieważ przechodzę fazę 'tylko czytam' nie zagłębiłam się w niego, ale powiedziałam o tym Małżowi, a Małż jak Małż poradził bym nakupiła sobie teraz dużo książek, bo później nie będzie nas na nie stać. Ale wracając do instagrama - trwa tam akcja którą znajdziecie pod hasztagiem #czytajlegalnie. No, ogólnie chodzi o to by porzucić bezbożne praktyki ściągania książek z chomika czy jakiś innych szemranych miejsc. Bo mamy tyle dostępnych legalnych źródeł, że mamy płacić i już. Powiedźmy szczerze - to trudny temat. Kiedy miałam gorzej płatną pracę skądś trzeba było brać książki na kindla. Teraz, kiedy zarabiam więcej, stać mnie na książki tradycyjne i stać mnie na abonament czy to na Legimini czy na Empiku. Owszem, od zawsze wiedziałam gdzie są biblioteki. Ale są kolejki, a nowości trzeba przeczytać w dwa tygodnie i nie można tego terminu wydłużać, bo inni też czekają. Mniejsza. Ja wiem, że jak nam nasz miłościwie panujący rząd zasądził podwyżki to dostaję na rękę więcej. Ale w górę nie poszła tylko moja wypłata, ale i wszystko inne. Rachunki też mam wyższe. Wiem, też że autorzy książek chcą zarobić swoje. Należy im się, to ich praca i powinni za nią dostać wypłatę. Ale ile biorą pośrednicy? Ile kosztuje eksponowane miejsce w Empiku? Jestem w stanie wyszukać sobie książkę, która mnie interesuje. Schylę się po nią jeśli tylko dzięki temu, że będę musiała się zgiąć książka będzie tańsza. Książki elektroniczne też miały mniej kosztować od tych z papieru. I co? Nie bardzo to widzę. A teraz jeszcze te informacje, że książki będą droższe. Może to i lepiej, półki nie są z gumy.

Po drugie. "Wyspa nieopisana". Nowa książka od Paulliny Simons. Skroluję sobie tego instagrama i przeglądam internety, a jej tam nie widzę. Martwi mnie to, bo strasznie się ucieszyłam, że zakończenie trylogii i że Simons, bo ją lubię i nawet jeśli jeszcze nie przeczytałam drugiego tomu, to kupię, bo tak (tak, potrafię wspierać kulturę legalnie). Chciałam tylko zwrócić uwagę na to, że czasem niektóre książki wyskakują zewsząd. Z lodówki, a nawet i patrzą na człowieka z murala (serio? Z tym ostatnim Mrozem.) A tu zakończenie trylogii i ani widu ani słuchu, cichutko. Mam nadzieję jednak poznać i drugi i ten trzeci tom.

Po trzecie. Dlaczego wydaje się książki w formacie kieszonkowym? Nie są wygodniejsze - miałam nie lada problem, by przebrnąć przez kieszonkową "Kirke" (tak, starzeję się). Kosztują teoretycznie grosze, ale czy wygodnie się z nich korzysta? Czy wydanie ich się opłaca? Nie można by zrezygnować z inwestycji w nie, a dołożyć trochę do tego normalnego wydania i sprawić by było tańsze? Nie przecenia się książek standardowego formatu, a te kieszonkowe później walają się z różnorakich koszach i raczej niszczeją niż zostają wykupywane.
Co ciekawe książki w antykwariatach też do najtańszych nie należą. Weszłam do jednego z toruńskich przybytków tego typu i wyszłam tylko z jedną pozycją ("Witaj na świecie, maleńka!" F. Flagg), a Małż z rozpaczą przeczesywał olx, bo nie wierzył, że pewne wydanie jednej z książek Tolkiena może kosztować 90 zł (znalazł tańsze w lepszym stanie).

Miło by było gdyby ktoś w końcu zdecydował czy na książkach trzeba zarabiać, czy należy je traktować jako dobro ogólne czy jako dobro dla najbogatszych z kaprysami czy jako coś co można przewalać w kartonach z wyprzedaży.

Bo ja już nic nie wiem. I już nie chce mi się nad tym rozwlekać.

18 lip 2020

"Smażone zielone pomidory", F. Flagg.

Gdzie ta fabuła?

Jakaś fabuła jest zawsze. Czasem już od samego początku wiemy do czego książka będzie zmierzać. Czy to do szczęścia homoseksualnej pary czy do śmierci na krześle elektrycznym nazywanym czule "Starą Iskrówą". Czasem jednak nie do końca możemy być tego pewni.

Przeczytałam "Smażone zielone pomidory" od Fannie Flagg i z wielką przyjemnością stwierdziłam, że to coś całkiem innego, a jednocześnie fantastycznego. Ktoś, bodajże na Lubimy czytać napisał, że ta książka po prostu przytula. I się zgodziłam. Nawet jeśli działo się coś złego z bohaterami, to nie kończyło się źle. Bo to, że ktoś straci kawałek ramienia nie jest przecież końcem życia. To, że dzieci chętnie popatrzą na umarlaka w trumnie to przecież też nic nadzwyczajnego. Naturalna część życia, ciekawość. Okradanie pociągów? Przecież biedni też muszą jeść. Książka Flagg pokazuje również dość dobrze jak traktowano kiedyś czarnoskórych mieszkańców Ameryki. Narzucano im ciężkie restrykcje, które jednak nie znajdowały zastosowania w drugą stronę. Dwuznaczne uczucia wzbudzała sprawa zaginięcia(/śmierci) męża Ruth. No, bo przecież też skończyło się dobrze, nie? Czy nie?


Nie wiem jak to wyjaśnić. Fabuła jest zawsze. Układ zdarzeń w świecie przedstawionym. Jest. W książce Flagg wszystko jest jednak przemieszane, poszatkowane. Dowiadujemy się co działo się kiedyś ("Tygodnik Dot Weems" - pod tym kątem bardzo zabawny, w szczególności jej druga połowa ;) w Whistle Stop. Te wydarzenia przeplatają się z rozmowami, które w domu dla staruszków prowadzą dwie inne kobiety. Przeszłość jednej z niej i teraźniejszość drugiej też interesują czytelnika i wywołują uśmiech na twarzy. Nie, nie chodzi tutaj o to, że ta powieść to same heheszki. Jest to jednak pozytywna i ciepła historia pokazująca, że podziałami nie dojdzie się do niczego. Że nie można nikogo skreślać. Należy mieć przyjaciół, ale należy mieć też własne zdanie. Należy wierzyć w siebie i swoje siły. Należy kochać świat.

Tak, lubię czytać takie książki. Trudno mi w nie wierzyć. W ten światopogląd. W to, że świat może być dobry. Pandemia, zamęczane zwierzęta w schroniskach i na trasach turystycznych, konflikty zbrojne, koniec urlopu. "Smażone zielone pomidory" to jednak piękna bajka dla dorosłych, która przytula czytelnika i zostaje z nim na długo.


____________________________
A w Toruniu było fajnie. Kopernik miał maseczkę, koty w Neko Cafe nie były dość entuzjastycznie nastawione do głaskania, a wypiek pierników w Żywym Muzeum Piernika poszedł pozytywnie.





8 lip 2020

"Red, White & Royal Blue", C. McQuiston.

Chciałabym wierzyć, że po napisaniu tego posta nie stwierdzę, że jestem osobą, która ma coś przeciw związkom homoseksualnym. Bo ostatnio sprawa ma się jakby była na ostrzu noża, albo za, albo przeciw, nie można być pomiędzy. Nie w tym kraju. W ogóle to 'za' chyba też nie można być, prawda?

Należy jednak zacząć poprawnie. Przeczytałam wydaną przez Prószyński i S-ka książkę pt. "Red, White & Royal Blue" autorstwa Casey McQuiston. Nie wiem, to chyba podpada i pod romans i pod young adult. Jest też debiutem. Jest bestsellerem New York Times, okrzyknięta najlepszą książką roku wg.np. "Vogue" (khe, khe). Ma 473 strony (bez podziękowań) i różową okładkę.



Historia opowiada o synu prezydentki USA i księciu brytyjskiego dworu. Alex i Henry wydają się siebie nie znosić. Jak to jednak bywa los jest przewrotny. Będąc razem na przyjęciu upadają na weselny tort przez co wybucha skandal polityczno-społeczny. By wyciszyć sprawę do pracy bierze się zastęp ludzi z działu PR, by za pomocą mediów jakie wszyscy znamy sprawę ułagodzić i pokazać, że wszystko jest w porządku.

Och, co ja się nasłuchałam o tej książce. Że taka zabawna, że pozytywna, że przeciw podziałom, że urocza, że każdy powinien przeczytać. Słuchałam jak Megu z "Czytu, czytu" wspomina o niej, a w jej głosie dawało się wyczuć ekscytację i oczekiwanie na to rodzime wydanie, bo czytała w oryginale i była zachwycona.

To nie było tak, że rzuciłam się na tą książkę. Nie planowałam jej kupić, ale namówił mnie jak zwykle Małż. Pierwsze wydanie papierowe ma masę błędów wynikających z tłumaczenia i niedopatrzenia. Jeśli ktoś chce niech poszuka w internecie, nie mi się nad tym rozwodzić, bo ani nie tłumaczę, ani tym bardziej nie mam oryginału. Mam ją ku pamięci chałtury jaką można z książką odwalić.

Wracając do sprawy - ponieważ niedziela zapowiadała się szczególnie nudno i samotnie, postanowiłam przeczytać tę książkę. Miało być zabawnie i śmiesznie, więc dlaczego nie, prawda? Idealna lektura. Przesiedziałam przy niej całą niedzielę i chyba ani razu się nie uśmiechnęłam. No, może tylko troszeczkę przy pokazanym poniżej fragmencie:


I tak sobie siedziałam i czytałam, czytałam z uporem, bo chciałam to skończyć i mieć z głowy, bo zaczęłam i chciałam skończyć jak najszybciej. No cóż, są trzy opcje: a) albo jestem za stara na young adult, b) nie wierzę w bajki, c) źle mi się czyta o mężczyznach w jednym łóżku.

Treść jest mniej więcej taka: królewskie wesele, przewrócony tort, przymusowe ustawione spotkanie. Stopniowe otwieranie się na siebie, codzienność Alexa i Henry'ego. Następne, już nie do końca ustawiane spotkania, wzajemna pomoc, wzrost uczuć. Wszystko to dzieje się w okresie kilku miesięcy kiedy to w USA trwa kampania prezydencka. Ktoś bardzo niedobry ujawnia maile i zdjęcia ze spotkań pierwszego syna i księcia, czym chce zaszkodzić karierze matki Alexa. Coming out Henry'ego, postawienie królowej przed faktem, że jej wnuk jest homoseksualny. Szczęśliwe zakończenie. Tak mniej więcej to zapamiętałam, mogłam coś pominąć.

Całkiem przeciętnie.

Lubię kiedy czuję, że bohaterów coś do siebie przyciąga. Kiedy autor czy autorka dają mi to odczuć. Nie wiem czy tutaj zawiniła pani McQuiston czy jej bohaterowie, ale nie widziałam tego, nie mogłam zobaczyć, czy tez nie mogłam zrozumieć. Nie chcę napisać, że książka jest totalnie beznadziejna. Akcja się toczy, język jest współczesny, bohaterowie nawet fajni, choć dziwni i momentami przerysowani (szczególnie matka Alexa i Zahra). Ta książka nie trafiła do mnie, bo trudno mi było przyswoić jak dwóch mężczyzn zwraca się do siebie per "skarbie" czy "kochanie".

I proszę mnie nie zrozumieć źle. Nie mam nic przeciwko tęczy, nie wypisywałabym na murach jakiś obraźliwych haseł. Jak mawia Okuniewska "każdy może sobie idiotkować z kim chce" i z tym się zgadzam.

Jednak, ponieważ mam wybór, nie chciałabym czytać więcej książek traktujących o związkach ludzi tej samej płci, bo to psuło mi całą przyjemność z tej historii. Nim ktoś rzuci we mnie kamieniem i zapyta 'to po cholerę to w ogóle czytałaś?!' odpowiem, że z ciekawości. Bo po to są książki. Bo mają poszerzać horyzonty i otwierać przed nami świat.

Czy zatem jestem homofobem? Mam nadzieję, że nie.

4 lip 2020

Prześladowana.

To już przestało być śmieszne.

Sprawa jest poważna i jeśli przy następnej książce (choć czytam "Red, White & Royal Blue" więc wątpię) znów stanie się to co się działo do tej pory zacznę zastanawiać się nad przeznaczeniem.

Zaczęło się od osławionej tutaj "Księgarenki w Big Stone Gap". Księgarnia, antykwariat, fajny i miły dla serca temat. Taki chwilowy impuls do marzycielskich rozważań. Bo gdyby tak wszystko rzucić i założyć swój własny antykwariat... Piękne, prawda?

Marzenia.

Później była "Siostra Cienia". Tak, przeczytałam trzeci tom serii o Siedmiu Siostrach i jak do tej pory z tą siostrą poczułam najsilniejszą więź. Star była spokojna, wycofana, nie chciała od życia wiele. Podążała biernie za CeCe, aż w końcu dojrzała do obrania własnej drogi. Wskazówki Pa Salta skierowały ją do antykwariatu (tak!) i tam za sprawą jego właściciela Orlando i jego brata Mouse'a odkrywa historię swoich przodków. Przyjemnie czytało się o Anglii pod panowaniem Edwarda VII. Bardzo podobał mi się wątek między Star a Mousem, niby nic wielkiego się nie działo, nie było bum i zakochiwania się nagle, na zabój, ale osobiście uważam, że takie opisanie początkujących uczuć jest najbardziej urokliwe.


I znów ten antykwariat. W tym przypadku pewnie jest to wina podświadomości. Czytałam o czym mniej więcej będzie "Siostra Cienia" kiedy ją nabyłam i być może sama sobie wszystko zaszczepiłam.

Później były trzy audiobooki i nie było tam nic ani o księgarniach ani o składnicach tanich książek.

A teraz słucham "Zmysłowego anioła stróża" (tak, sama się sobie dziwię) i co? Hah! Bohaterka pracuje w kawiarni z książkami! I w klubie gdzie panie tańczą na rurze.


Nie spodziewałam się tego ani trochę. Widząc okładkę i tytuł, pomyślałam, że może i przyda mi się trochę odmiany, posłucham czegoś innego, może się pośmieję. Szału jak do tej pory nie ma (w przeciwieństwie do "Dnia rozrachunku" John'a Grisham'a, co to była za książka! Muszę o niej napisać więcej), ale ten książkowo-antykwariatowy trop się ciągnie.

Mogłabym pomyśleć - oto moje przeznaczenie! Książki, sprzedaż, a nie oklejanie desek okleiną naturalną czy pilnowanie wymiarów elementów wypadających z tokarki. Ta sprzedaż to raczej słabo, bo w którymś z poprzednich miejsc pracy związanych bezpośrednio ze sprzedażą właśnie, szefowa twierdziła, że za mało się uśmiecham. Teoria głosi, że to raczej mała przeszkoda, ale takie uwagi się pamięta. Należałoby też rozpatrzyć jak i za co zgromadzić towar, znaleźć jakieś miejsce, rozreklamować interes i trzymać kciuki.

Swoją drogą zawsze kiedy sobie rozmawiamy o tym co przyniesie przyszłość ja sobie żartuje i rozwijam moją świetlaną wizję tego jak zostaję królową garaży. Kupuję garaż, taki jak to w mieście, garaż wynajmuję, odkładam pieniądze z wynajmu, trochę dokładam i kupuję kolejny garaż i tak zarabiam ciężkie miliony. Małż poszedł dalej no i kiedy już WYGRAMY W TOTOLOTKA to on wykupuje kawałek terenu i buduje tam magazyny takie jak w "Wojnach magazynowych", pod wynajem (bo moje garaże takie malutkie), a ja wtedy kupuję kamienicę, na parterze przerabiam pomieszczenie pod antykwariat i zapewniam sobie zajęcie do końca życia (oczywiście najemcy z mieszkań, które udostępniam sponsorują mi czynsz i dokładają do interesu, który zapewne ciągle byłby pod kreską). Ewentualnie moje garaże mnie utrzymują.

Jakbym grała w Monopol.

Tak, ale te księgarnie i antykwariaty mnie ostatnio prześladują.

Wierzyć w to przeznaczenie czy nie?


__________________________________
Znacie jakieś fajne miejsca w Toruniu? Mniej czy bardziej książkowe.