23 kwi 2020

Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich.

Takie miłe święto dziś. Wszędzie promocje, wszędzie jakieś konkursy, uśmiechnięte bibliotekarki pozdrawiają z domów i dzielą się tym co same czytają.

Ja utknęłam. Mam wrażenie, że kiedy wrzucę w 'teraz czytam' na Lubimy czytać jakąś książkę to już chyba nigdy do niej nie wrócę. A książka Coreya Taylora nie jest wcale aż tak gruba by jej nie przeczytać.

Te felietony Clarksona też mi jakoś nie szły i "Kirke" też chwilowo sprawia mi problem, ale to głównie dlatego, że nie mam czasu.

Na słuchawkach nic nowego, słucham sobie znów Pottera i zadręczam Małża stwierdzeniami, że to i tamto było inaczej i w książce oczywiście było lepiej.

Na kindlu mam "Maga bitewnego", ale nie śmiem go tknąć, bo tego byłoby już za dużo. Zdecydowanie za dużo.

Pora by było coś skończyć.



Ponieważ jednak dziś mamy miłe naszym sercom święto pokażę Wam coś co być może już widzieliście i o czym słyszeliście. Ja znalazłam to całkiem niedawno i choć mamy coś podobnego u siebie to jednak ten właśnie pomysł mnie zachwycił. Mowa o projekcie Little Free Library. Są to małe, drewniane... Domki. Biblioteczki z książkami, które ludzie sami tworzą by móc dzielić się lekturami. Projektów jest wiele. Jedne bardziej tradycyjne, inne - uzależnione od wyobraźni i zdolności osoby która chce biblioteczkę założyć. Dla każdego coś miłego. Wystarczy wpisać 'Little Free Library' w wyszukiwarkę by zobaczyć, co można wymyślić.







Zastanawia mnie tylko dlatego gdzieś takie pomysły się rozwijają, a u nas..? No cóż, gdybym ja coś takiego wystawiła to albo by nikt nic nie wziął, albo wziął wszystko i nie dał nic w zamian.

Co ciekawe w czasach zarazy w tych biblioteczkach można też spotkać coś do zjedzenia, maseczki i oczywiście papier toaletowy.





____________________
Pyrkon przełożyli na 2021 r.

17 kwi 2020

To i owo 9.

Jedni piszą dzienniki z czasów zarazy inni marudzą, że muszą siedzieć w domach. Jeszcze inni starają się odkrywać swoje pasje. Ja tymczasem pomalowałam drewniane pudełko białą farbą, bo będę się bawiła w decoupage. W takim sensie, że będą robiła to pierwszy raz. Bo mimo wszystko staram się uciekać w nowości, by nie myśleć.

Swoją drogą - wczoraj był dla mnie, nas, najbardziej dotkliwy pod względem koronawirusa dzień, bo mama musiała udać się do szpitala po leki. Mam więc ogromną nadzieję, że nic nie złapała. Samo wydanie leków było bardziej stresujące niż zazwyczaj. Spodziewałam się, że sprawa zostanie załatwiona możliwie szybko, a tymczasem wszyscy już czekali, a leków jeszcze nie było. Lekarze wyglądali na takich, którzy sami nie wiedzieli co się stanie, ale im w ogóle się nie dziwię. Nie wyobrażam sobie tego napięcia, które musi im tak długi czas towarzyszyć. Po kilku godzinach wszystko się szczęśliwie skończyło i związku z zaistniałą sytuacją wydano im dwa opakowania medykamentów. Kolejna wizyta wyznaczona jest na czerwiec.

Nie chciałabym też byście zrozumieli mnie źle, ale to wszystko już mi zobojętniało. Na początku to było straszne, bo śledziłam te doniesienia, każdego chorego, liczby... Później postanowiłam się odcinać, a teraz zobojętniałam. Boję się nadal, ale to nie robi już na mnie takiego wrażenia. Mam tylko nadzieję, że z mamą będzie w porządku.

Jeśli się nudzicie, a lubicie słuchać ludzkich głosów to polecam podcasty. Przekonałam się do nich, kiedy trzeba było uciekać od bombardujących nas zewsząd informacji. Wybór jest szeroki i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Sama narazie skupiłam się na kilku audycjach i słucham sobie ich odcinków. Lubię "Czytu, czytu" i "Strefę czytacza". Jak można się domyślić są to podcasty o książkach. Lubię też "Radio antropocenu", które porusza szersze tematy, związane jednak głównie z ekonomią, ekologią i aktualną sytuacją na świecie. Bardzo fajną serię proponuje też podcast "8:10". Codziennie można było usłyszeć relacje polaków mieszkających w różnych miejscach na świecie. Dla rozrywki słucham sobie Okuniewskiej i podcastu "Marzenia, flow, magia" o którym już wspominałam kiedy pisałam o mapie marzeń. Wszystkie znajdziecie na Spotify.

Napiszcie co tam u was, a ja idę zmalować drugą warstwę farby na moim treningowym pudełku.

A, zaczęłam czytać "Kirke" od Madeline Miller. Wydaje się być interesująca.

11 kwi 2020

Jedno machnięcie różdżki, a dwadzieścia lat minęło.

Małżeństwo ze Strefy Czytacza przypomniało mi się, że wczoraj stuknęło dwadzieścia lat od momentu wydania "Harry'ego Pottera i Kamienia Filozoficznego" w Polsce.

Kiedy to minęło?!

Człowiek jest już aż tak star... Dorosły?



Pamiętam to. Do naszej szkoły Harry dotarł wraz z premierą filmu czyli jakieś dwa lata później niż premiera książki w Wielkiej Brytanii. Poszliśmy do kina (a to też było jakiś czas po premierze filmu) i wtedy razem z koleżanką totalnie przepadłyśmy. Czytałyśmy później książki i błagałyśmy panią z biblioteki by wypożyczyła nam jeszcze "Czarę Ognia", bo był już to koniec roku szkolnego i zaprzestano wypożyczeń. Pani widząc nasze miny zlitowała się, a ja nie zapomnę nigdy jak truchtałam do szkoły by oddać koleżance książkę i zdradzić jej największe i najstraszniejsze wydarzenie czyli to, że Sami-Wiecie-Kto powrócił!

Tak sobie myślę, że później już żadna książka nie wzbudziła we mnie takich emocji. Owszem, człowiek się cieszy kiedy wychodzi nowy Harry Hole. Płacze się przy czytaniu niektórych historii, śmieje się przy czytaniu czy słuchaniu innych. Ale tylko Harry potrafił tak zawładnąć wszystkim. To było rozłożone na lata, z Harrym się dorastało, przeżywało podobne problemy, szukało przyjaźni i zrozumienia. Na żadną inną książkę się tak już nie czeka.


Później było gimnazjum i tam też biblioteka na szczęście była zaopatrzona w te książki. W klasie nie miałam nikogo kto podzielałby moje zafascynowanie czarodziejskim światem prócz nauczycielki angielskiego, która czytywała sobie Harry'ego kiedy my pisaliśmy sprawdzian. Podobnie jak u Czytaczów - książki Rowling długo były jedynymi książkami, które czytałam. Bibliotekarka po jakimś czasie przestała już pytać dlaczego znów Harry. Znałam go na pamięć. W końcu nadeszło urozmaicenie, bo wyszedł "Zakon Feniksa". Ach, to odrobienie lekcji tak tylko by się mama nie czepiała... I ryk za Syriuszem. Tak, to było straszne. Pamiętam jak ciułałam na tą książkę, żeby tylko mieć ją w dzień premiery i jak wierciłam dziurę w brzuchu ojcu by jechał po nią do księgarni. Najgorsze było to, że nie byłam pewna czy to zrobi. Wracałam ze szkoły niepewna czy ten Harry będzie. Nie było jeszcze telefonów (no, ja nie miałam), nie mogłam mu przypominać, ani się dowiedzieć czy już ją ma... Ani czy w ogóle planuje się po nią wybrać. Ale była. Książki pakowano wtedy jeszcze w papier. Nie tak jak teraz, że możecie sobie dokupić papierową torbę... Każdą zawijano w papier, ot uroki małych księgarń. Nie pamiętam jak dostałam "Księcia Półkrwi", pewnie już sobie sama kupiłam. Za to "Insygnia śmierci" dostałam dzień przed premierą, bo ktoś był w mieście i powiedział mi, że już są wystawione w oknie. Z nadzieją, że będę mogła już ją kupić, choć wcale nie będąc tego pewną, popędziłam do miasta po szkole, a ekspedientka książkę sprzedała, choć poprosiła by o tym nie rozpowiadać. Hah, teraz, z perspektywy czasu to wydaje się śmieszne, ale wtedy byłam zdolna przysiąc na wszytko byle tylko książkę dostać.

I się skończyło.

Było jeszcze to "Przeklęte dziecko", ale szkoda o tym tylko wspominać.


Harry Potter to kawałek życia. Trzeba było przecież śledzić prasę kolorową i telewizję. Internet w tamtych czasach nie był dobrem powszechnym jak teraz. Wiedzę i pierwsze zdjęcia z planu filmowego czerpało się z "Bravo". Nie śledziło się autorki i aktorów na instagramie, twitterze czy facebooku. Dobrze kiedy się dorwało Galę czy Vivę z dodatkiem specjalnym. Pamiętam, że były tam wielkie portretowe zdjęcia aktorów z drugiej części filmu. Plakat z "Więźnia Azkabanu" był w Wyborczej. Ach... Piękne czasy. W zasadzie o wiele lepsze niż te które mamy teraz. Pod pewnym kątem.

Macie jakieś szczególne wspomnienia powiązane z historią stworzoną przez J.K. Rowling? Może jej książki o czarodzieju z blizną też zajmują w waszych sercach szczególne miejsce? A może nakłaniacie wasze dzieci by zapoznały się z Hogwartem i całym czarodziejskim światem?

Tak miło się złożyło, że kiedy piszę te słowa na HBO leci trzecia część, a później w programie widnieje Czara Ognia. A później jeśli chcę mogę sobie włączyć kolejne części. Mogę posłuchać audiobooka czy pograć w grę. Mogę też poczytać. Jak kiedyś.

8 kwi 2020

Historie dwóch kobiet.

Tak się złożyło, że czytając i słuchając ostatnio książek trafiłam na dwie kompletnie inne bohaterki. Dwie inne sytuacje.

Podobał mi się ten rozdźwięk między nimi. Myślałam sobie o jednej i drugiej. Jedna z nich w pewnym sensie trochę mnie bawiła, a druga budziła dość mieszane uczucia. Ta jedna była kreowana na bardzo konkretną, pewną siebie kobietę. Miała być taka zła, bardzo zła... Tak koszmarnie zła, że aż chce kogoś zabić w ramach zemsty. Ta druga jest zagubioną, zmęczoną, zrozpaczoną młodą matką, która nie może sobie poradzić z dzieckiem i tak trochę chyba z samą sobą.


Pierwsza bohaterka, ta do szczętu zła to "Dziewczyna zwana Jane Doe".  Dlaczego mnie bawiła? No cóż, akcja książki krąży wokół motywu zemsty i tego kim jest Jane. A jest ona jak sama wielokrotnie zauważa i podkreśla - socjopatką. Poznajemy historię z perspektywy osoby pierwszej, więc wiemy doskonale co o sobie myśli i mówi Jane. Bohaterka poświęca swój czas na zemstę. Jej celem staje się Steven, bucowaty, dwulicowy facet, który na sam skraj popchnął najlepszą przyjaciółkę Jane. Meg popełnia samobójstwo. Nasza bohaterka planuje słodką zemstę, tworzy sobie drugą tożsamość, podejmuje pracę w tym samym biurze co Steve, a robi to tylko po to by go zabić. Czekałam z utęsknieniem, aż w końcu to się stanie i nic z tego nie wyszło, niestety. Zemsta jednak się dopełnia, Jane osiąga spokój ducha i rozpoczyna nowy rozdział życia.

Druga z książek to jak przewijanie kasety wideo od tyłu. "Gdzie jest Mia" opowiada historię Estelle. Jak wspominałam, Estelle jest młodą matką, która bardzo martwi się o swoją córeczkę. Jest przewrażliwiona i wyczerpana. Zostawiona sama sobie traci nad wszystkim kontrolę, aż w końcu pewnego dnia odkrywa, że Mia jak i wszystko co było z nią związane znika z mieszkania. Estelle traci pamięć, a my śledzimy drogę jaką przebywa by odzyskać i siebie i swoją córkę. Bo czy to ona jest winna? Skąd krew? A rana postrzałowa? Gdzie jest Mia? Dlaczego Estelle skończyła w rozbitym w wąwozie samochodzie?

Jeśli bym miała zdecydować, która z książek była lepsza trudno by mi było wskazać. Jedna i druga miała swoje plusy jak i minusy. Zależy kto co lubi czytać. Jednych urzeknie historia zagubionej w sobie i w czasie Estelle walczącej o zdrowie i córkę. Drudzy będą kibicować Jane, która z zimną krwią planować będzie zemstę. Rozczaruje ich jednak to, że tej krwawej vendetty nie będzie. Mnie osobiście to bardzo zirytowało. Bo, och, ona taka zła, tak jej się podobają ślady jakie nóż zostawia na gardle Stevena... A może odetnie mu coś innego? A może, może...
W drugim przypadku wina leży po mojej stronie. Nie umiem się odnaleźć w bohaterce, ani też nawiązać z nią nici porozumienia. Śledziłam jej losy z ciekawością, ale fabuła nie zapierała tchu jak można by się spodziewać po tych okładkowych zapowiedziach.

Nie mogę powiedzieć, że polecam, ale nie mogę też powiedzieć, że to jakieś złe książki, które należy z dala omijać.

"Gdzie jest Mia" jest odhaczeniem punktu rocznego wyzwania. Występuje jako 'książka która była nieprzeczytana na twojej półce najdłużej'. Zabierałam się za nią już kilka lat aż wreszcie się stało i jest przeczytana.

4 kwi 2020

"Dziewczyna bez skóry", M.P. Nordbo.

Jako tako audiobooki nigdy nie sprawiały mi problemu. Dobry lektor - fajnie się słucha. Dobra historia - wciąga. Zazwyczaj zawsze nadążałam za akcją i nigdy nie miałam tak, że nie wiem czego słucham. Aż do teraz, zdarzył się ten pierwszy raz.


Gdyby mnie ktoś zapytał jak na imię mają bohaterowie "Dziewczyny bez skóry", to potrafiłabym z siebie wycisnąć jedynie: Matthew? Ponieważ akcja dzieje się gdzieś na Grenlandii, w Nuuk, imiona są koszmarnie trudne do zapamiętania. Taka na przykład Tupaarnaq. O wiele lepiej zapamiętałam to, że dziewczyna miała wytatuowane prawie całe ciało i włosy zgolone do zera. Była jeszcze jedna bohaterka i o wiele lepiej zapamiętałam to, że w dzieciństwie bała się swego ojca i że fascynowały ją kamienie. Jej imię mi uciekło.

Wstyd się przyznać, ale przez jakiś czas na początku w ogóle nie mogłam załapać, że akcja dzieje się w czasie teraźniejszym i 40 lat do tyłu. Przez to za nic w świecie nie mogłam ogarnąć sensu wydarzeń. Nie do końca załapałam też zakończenie, choć mniej więcej wiem o co chodziło.

Jakiś koszmar.

Akcja książki rozbijała się o morderstwa, dość bestialskie, bo było wybebeszanie wnętrzności i odzieranie ze skóry. W przeszłości morderstwa były konsekwencją złego zachowania niezbyt miłych ojców, którzy gwałcili swoje córki. Swoje dzieci. A czym są w teraźniejszości? Czy zamrożona mumia naprawdę stanie się światową sensacją? Tego stara się dowiedzieć nasz bohater - Matthew Cave. Jest on dziennikarzem śledczym, ale jak dla mnie działa jakoś bez polotu...
Ciekawym wyborem jest umiejscowienie akcji. Lepiej chyba poczytać o Grenlandii niż doświadczać mało przyjaznych warunków atmosferycznych i klimatycznych na własnej skórze. Miło też jest dowiedzieć się nieco o kulturze tamtejszej ludności.

Ogólnie książka nie porywała i nie zachęciła mnie do poznania kolejnych części historii z dziennikarzem w roli głównej (bo jakimś dziwnym przypadkiem przesłuchałam jak przykazano pierwszy tom). Bohaterowie, głównie Matthew i Tupaarnaq wydawali się tacy jacyś mało realni i nie dali się polubić. Nie przepadam ze dziewczynami biegającymi ze strzelbą. A dziennikarz jest nijaki. Nie wyczułam w nim tej ciekawości, żądzy wiedzy. Akcja się toczyła, a on nie był takim dobrym, mocnym kołem zamachowym.
Może to przez zimno.