Dobrze jest się zanurzyć od czasu do czasu w
takich zwyczajnych problemach innych ludzi. Tym bardziej kiedy oni są
naszymi wyobrażonymi znajomymi z książek. Nie obarcza nas to zbytnio,
zawsze choć trochę czegoś uczy, a po przeczytaniu książki możemy
spokojnie zasnąć, bo wiemy, że będzie kolejny tom, a wtedy dla naszych
znajomych wszystko skończy się dobrze. Przynajmniej możemy mieć taką
nadzieję.
Z bohaterami znanymi z "Save me" lubię się. Nie są jacyś
przesłodzeni, nie są zbyt roztrzęsieni, ogólnie mówiąc wzbudzają
zaufanie, bo wydają się prawdziwi. Typowi młodzi dorośli, tyle że
obarczeni życiową schedą jak James i Lydia, oraz Ruby, nadal szalenie
odpowiedzialna i ukierunkowana prosto na Oksford.
W drugim tomie śledzimy ich dalsze losy. Już jakby mniej
czasu spędzamy w Maxton Hall. Książka skupia się na relacji młodego
Beauforta, a to z Ruby, a to z siostrą, ojcem i przyjaciółmi. Lydia,
która musi mierzyć się z własnymi problemami dostaje od Mony Kasten
więcej czasu, co mi bardzo przypadło do gustu, bo nie mamy dzięki temu
do czynienia z historią traktującą tylko i wyłącznie o jednej parze i
ich rozterkach. Również postać Ember, która jest siostrą Ruby, zostaje bardziej
rozwinięta. Dobrze uzupełnia fabułę i wydaje się, że w trzecim tomie
odegra większą rolę od statystki, jaką pełniła w pierwszej części.
Nieszablonowość, to zaleta tej serii. Jeśli ktoś liczył na
to, że historia Ruby i Jamesa będzie prosta to się przeliczy. Para
spotyka się z przeciwnościami losu, musi też sprostać nieprzychylności
ludzi, którzy wydawali się dla jednego z nich przyjaciółmi. W dodatku -
nie całkiem z ich winy. Zazwyczaj jest tak, że para musi walczyć, ale po
swojej stronie ma rodzinę i przyjaciół. Kasten wszystko jednak fajnie
komplikuje i robi to zgrabnie. Ruby i James nie wiedzą skąd na nich
spadnie pech. Postać ojca Jamesa, też już nie wydaje się taka oczywista
jak było w pierwszym tomie i większość drugiego. Chciałoby się mieć
nadzieję, że miłość rozwiąże każdy problem, ale czy tak będzie?