17 sty 2020

"Czerwony notes", S. Lundberg.

Tak sobie słuchałam i słuchałam i życzyłam sobie, żeby ta książka nie miała dobrego zakończenia. Nie, nie, nie... Bo by ono nie pasowało, bo to powinno się skończyć właśnie tak że...


Poznajemy Doris. Sympatyczna pani mieszkająca samotnie w Sztokholmie. Ma 96 lat. Doris ma Jenny. Jej jedyna żyjąca krewna żyje jednak dość daleko, bo w Stanach Zjednoczonych. Rozmawiają ze sobą przez Skype'a. Doris spisuje swoje wspomnienia. Robi to dla Jenny. Przegląda swój czerwony notes, który przed wielu laty dostała od ojca. Śledząc spisane w nim imiona i nazwiska poznajemy historię życia staruszki. 

Lubię książki, które opowiadane są z perspektywy teraźniejszości i przeszłości. Wraz z bohaterką cofamy się w czasie by śledzić jej dość burzliwe losy. Wcześnie straciła ojca, po krótkim czasie matka odprawiła ją z domu. Pracowała jako służąca, później wyjechała do Paryża.

Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to dobre zakończenie. Postać Doris jest postacią z gatunku tych co wiatr im w oczy cały czas. Praktycznie wyrzucona z domu. Wyjeżdża do kompletnie obcego kraju bez znajomości języka. Owszem, dzięki swej urodzie może pracować jako modelka w domach handlowych Paryża, ale cóż z tego kiedy już wkrótce umrze jej matka, a siostra, która żyła do tej pory z nią w Szwecji nagle zjawia się we Francji?

Pewnego dnia, kiedy opiekunka się spóźnia Doris będąc głodną wstaje i powolutku idzie w stronę szafki w której ma schowane czekoladki. Przewraca się, w wyniku czego łamie kość i zostaje uziemiona w szpitalu.
Przylatuje do niej Jenny. Jenny, która kocha Doris jak matkę, której praktycznie nigdy nie miała.

Sprawa idzie o niespełnioną miłość z młodości głównej bohaterki. Ileż to przeciwności losu i złośliwych przypadków sprawiło, że nigdy nie była ze swym ukochanym. Nigdy tak naprawdę nie zaznała szczęścia, a jej los był pasmem nieszczęść przeplatanych maleńkimi uśmiechami losu, takimi tylko by dało się przeżyć.

Wiem, że to być może i straszne i złe, ale wydaje mi się, że czasem nie jest wskazane kończyć książki dobrze. Tak na siłę, że oto nagle jeden strzał, jedna szansa na milion, ale, cudownie, się udaje i ooooo... Po prostu się udaje.

Nie.

3 komentarze:

  1. Popieram, nie zawsze pasuje dobre zakończenie, bo w życiu tak nie bywa, a dobre końce na siłę są nudne...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi się ta książka podobała od pierwszej do ostatniej strony.

    OdpowiedzUsuń
  3. Też nie lubię czasem pozytywnych zakończeń które psują książkę ;/ Ale i tak mam ,,Czerwony notes" w planach ;)

    OdpowiedzUsuń