Jak zwykle w takich chwilach trudno coś napisać o dobrej książce. Bo czego tu się czepiać? Doszukiwać się dziury w całym, tak po prostu ze zwykłego uporu? No nie. Nie wypada.
"Malowany człowiek" to fantasy, które bardzo lubię. Jest bohater, taki najbardziej główny z głównych. Doświadczony przez los, trochę pomijany, ale odważny, dążący do swojego celu młodzian. Peter V. Brett na tę rolę wyznaczył Arlena. Chłopiec wiodący do pewnego momentu spokojne życie zostaje świadkiem tchórzostwa ojca i śmierci matki. Jest za to odpowiedzialny pierwiastek fantasy, który sprawia, że zwyczajna historia staje się czymś więcej. W świecie Arlena czas po zapadnięciu zmroku staje się najbardziej niebezpieczną porą doby, bo wraz z ciemnością do świata ludzi wkraczają Otchłańce. Bestie z zaświatów przed którymi ochronić mogą jedynie runy. Runy wyrysowane czy wyryte na ścianach chat, na palach, na murach.
Jak można się domyślać nasz bohater ma ambicję i chce od życia czegoś więcej niż tylko conocnego chowania się za murami własnej zagrody. Chce walczyć z Otchłańcami, chce być wolny. Poznaje Ragena, który wiedzie trudne i pełne przygód życie Posłańca. W wyniku zbiegów nieszczególnie szczęśliwych okoliczności zabiera on ze sobą Arlena, a dla chłopca, który objawia szczególny talent co do runów rozpoczyna się wspaniała przygoda.
By nie było zbyt nudno pojawiają się też wątki poboczne. Obserwujemy życie Leeshy, poniewieranej przez matkę dziewczyny, która staje się szanowaną wioskową zielarką i wyrusza w świat by poznawać więcej tajemnic ziół i wywarów. Jest też Rojer, który terminuje u jednego z niezbyt popularnych Minstreli.
O książce dobrze świadczy to, że bardzo chętnie do niej wracałam. Odłożona, sama kazała po siebie sięgać w chwili wolnej. Nie pozwalała się pokryć kurzem i nie znosiła pomrukiwania, że później i nie teraz. Może i nie przeczytałam jej w jakimś rekordowo krótkim czasie, ale sprawiła mi wiele przyjemności. Napisana zgrabnie i bez przynudzania historia budzi ciekawość w czytelniku. Bohaterowie wzbudzają sympatię i dość łatwo dają się polubić.
Jednym co mnie zraziło to sposób wydania książki. Owszem dwa tomy, których grzbiety stojąc obok siebie tworzą jedną ilustrację, to ciekawy pomysł, ale dla mnie to naciąganie kupującego. Gdyby trochę zmniejszyć marginesy oraz czcionkę i ograniczyć ilość obrazków być może historię tak jak w oryginale dałoby się wydać w jednym tomie. Komu by to szkodziło? Czepiają się nas, czytelników o piracenie książek. Czasem jednak czuję się wręcz do tego zmuszona, bo trudno mi w budżecie zapisać wydatek na książkę za którą muszę nijako zapłacić podwójnie.
A wiesz, słuszne spostrzeżenia, zauważyłam właśnie ostatnio, że wznowienia znanych mi książek wychodzą w dwóch tomach, a wcześniej były w jednym...ciekawe.
OdpowiedzUsuń