28 lut 2020

"Współlokatorzy", B. O'Leary.

Kiedy zaczynałam słuchać tej książki nic o tym nie napisałam, bo byłoby mi trudniej odnaleźć się w sytuacji bohaterów niż zostać latarnikiem. Naprawdę, pomysł autorki wydaje mi się bardzo dziwny, dziwniejszy niż ta samotność na Janus Rock.


Tiffy i Leon dzielą jedno łóżko. Nie są parą, nigdy się nie widzieli. Wynajmują razem mieszkanie i dzielą jedno, jedyne w nim łóżko. Ona potrzebowała jak najtańszego lokum, on potrzebował pieniędzy. On pracuje na nocki, ona za dnia. Kiedy on odsypia, ona jest w pracy. On weekendy spędza u dziewczyny. Ona w weekendy mieszkanie ma dla siebie. Ona musi uciec od byłego chłopaka, on musi wyciągnąć z więzienia brata.

Ta książka kojarzy mi się najbardziej z jakąś współczesną wersją powieści klasycznej. Wydaje mi się, że większość książek, które ostatnimi czasy czytałam jest dość jednowątkowe. Powiedzmy, że jest jeden główny wątek i te wspomagające, takie które niby nie tak ściśle się wiążą, ale dążą do konkretnego punktu kulminacyjnego. W starych książkach tych wątków było dość sporo. W zależności od tego czy wspomnimy o "Annie Kareninie", "Lalce" czy "Chłopach" pomyślimy, że tam faktycznie się działo. Tu, przy "Współlokatorach" sytuacja jest podobna.

Ta okładka przewijała mi się tu i ówdzie, wydawało mi się więc, że to będzie taka lekka i śmieszna historyjka o dwójce ludzi, którzy pewnie w jakiś abstrakcyjny ale zabawny sposób w końcu się spotkają, z miejsca się w sobie zakochają i będą żyli długo i szczęśliwie.
Jak się okazało książka dostarczyła o wiele więcej... Yyy... Czegoś. Bo nie mogę też napisać bym się śmiała. Bym rozpaczała. Czy gryzła z niecierpliwości paznokcie.

Problem polegał na tym, że nie mogłam polubić się z bohaterami. Nie byli ani odpychający, ani jacyś dziwaczni przez co nie mogłabym ich zrozumieć. Nie mogłam nawiązać tej nici sympatii, którą czasem dość łatwo daje się zadzierzgnąć.
Drażnił mnie też sposób narracji w rozdziałach poświęconych Leonowi. Może w książce by się to lepiej czytało, ale kiedy słuchałam tekstu zbyteczny był dla mnie ten podział na role jak w jakimś dramacie. Tym bardziej, że audiobooka czytały dwie osoby.

Nie mogę napisać, że książka była do niczego. Było wiele wątków, były dopracowane. Bohaterowie byli różnorodni i mierzyli się ze swymi problemami. Żadnego z nich jednak nie polubiłam i to największy minus jaki można dać tej pozycji.

23 lut 2020

"Światło między oceanami", M.L. Stedman.

Jak wspominałam wcześniej był sobie latarnik, Tom Sherbourne. Mężczyzna ten poszukiwał spokoju po czasach wojny. Wydawać by się mogło, że go znalazł, został latarnikiem. Znalazł też żonę, która zamieszkała z nim na wyspie. Ponieważ jednak nie mogło być tak pięknie los wystawił małżeństwo na ciężkie próby. Isabel dwa razy poroniła, a raz urodziła martwe dziecko. Kładzie się to cieniem na ich związku, a kobieta pomimo wysiłków Toma popada w depresję. Kiedy sytuacja wydaje się być beznadziejna do wyspy przybija łódka w której znajdują się zwłoki mężczyzny i malutka, żywa dziewczynka, którą natychmiast zajmuje się Isabele.


Im dalej w tą książkę tym trudniej polubić czy przywiązać się do bohaterów. Bo na początku jest okej. Cieszymy się, że znaleźli siebie nawzajem. Patrzymy jak wspólnie zajmują się wyspą, jak Tom odzyskuje spokój. Współczujemy Isabele każdej straty. A później już nie wiem co począć. Tom dla szczęścia swej żony gotów jest zrobić wszystko, a ona w końcu szczęśliwa przymyka oczy na ewentualne nieszczęście krewnych dziewczynki. Dziewczynki, która zostaje na wyspie, a Tom i Isabel podejmują się jej wychowania. Problemy zaczynają się kiedy po dłuższym czasie schodzą na ląd i okazuje się, że ich mała dziewczynka ma matkę, która praktycznie oszalała z powodu straty męża i córki.

Później jest już coraz trudniej.

Nie potrafię powiedzieć czy jestem po którejkolwiek ze stron (no dobra jestem, ale wychodzę na okrutnika). Czy w ogóle jestem po stronie bohaterów. Owszem, potrafię sobie wyobrazić to, że mężczyzna chce dla swej żony najlepszego i przystaje na to by zatrzymała ona niemowlę. Potrafię sobie też wyobrazić matkę, która trzy razy straciła dziecko i zrobi wszystko by móc w końcu zostać matką w pełni. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić, że idą w zaparte, że ciągną to wszystko mimo iż później poznają prawdę o pochodzeniu dziewczynki.

Nie będę pisała które z nich, Tom czy Isabel łamie się pierwsze i do czego to dalej prowadzi.
Zachęcam jednak do przeczytania tej książki, bo ta historia nie jest prosta i każde z was odbierze ją inaczej w zależności od tego przez co sam przeszedł w życiu i jakie ma poglądy.




Jest to książka którą w ramach czytelniczych wskazań miałam przeczytać w lutym. Ponieważ zawsze najpierw książka, a później film to dopiero dziś po południu sobie obejrzę wyobrażenia filmowców na temat historii stworzonej przez Stedman.




Swoją drogą w maju mam przeczytać książkę proponowaną dla dzieci ewentualnie takich średniaków. Ponieważ kompletnie nie orientuję się w temacie może coś podpowiecie? I wiecie, wolałabym jednak coś dla starszaków.


Ps. Ktoś się wybiera na Targi Książki w Poznaniu albo na wymianę książkową Lubimy czytać?

18 lut 2020

To i owo 8.

Hahahahaaaaahhahahahahahahahahahahaahahhahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahaaaaahahahahahahaaaaaahahahahahhahahahahahahahahahaahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahaahahahahahahaahahahaaaahahahahahahahaaaaaahahahahahahahaaaahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahahaaahahaaaahahaahhaha... Hah...


Najgorszy przykład bohaterki literackiej jaką do tej pory miałam okazję spotkać. Laura nie pokazała niczego mądrego. Jest przykładem totalnie absurdalnego pomysłu, który obraża wiele kobiet. Jej Massimo jest wyidealizowanym macho, który uważa, że zabójstwo to nic wielkiego, a przecież nawet jeśli, to nakupi swej kobiecie później ciuchów i bucików, więc ta przestanie marudzić. Najlepsza przyjaciółka Laury Olga (jakby innego imienia nie można było wymyślić) jest kolejną karykaturą. Wulgarna i puszczalska materialistka, która jedynie co potrafi to gadać bez sensu i wlewać w siebie kolejne porcje alkoholu.

Porąbana, nonsensowna powieść. Dawno nie cieszyłam się tak bardzo kiedy skończyłam wreszcie słuchać jakiegoś audiobooka.

To przykre było.


* * *

Zajmijmy się więc przyjemniejszymi sprawami. Jak wspominałam nasza biblioteka ogłosiła książkowe wyzwanie z okazji swojego 75-lecia. Trwa ono od lutego do września. Zadań jest 75 i wyglądają mniej więcej tak:


W gruncie rzeczy mam ochotę odhaczyć każde z nich, ale raczej nie po to by zrobić ich najwięcej do września. Będę sobie czytała jakimś tam swoim tempem i niekoniecznie wypożyczając książki. Ambicją mą jest zrobić każde z tych zadań :) Nawet jeśli zajmie mi to lata ;)
Na samym początku chciałam wystartować, ale później pomyślałam sobie o tym co z weryfikacją. Bo jeśli jedynym dowodem na wykonanie zadania jest samo wypożyczenie książki to jednak mi się nie chce. Nie sądzę by bibliotekarki maglowały każdego z treści, a ja tam lubię jak jest uczciwie.

* * *

A wczoraj był Dzień Kota. Nasz kot jednak jak zwykle postanowił wszystko zepsuć i nie pokazał się w domu. Zostało mi więc pocieszanie się odpowiednią lekturą.


15 lut 2020

"Siedem sióstr", L. Riley.

Tak sobie jakoś wymyśliłam, że "Siedem sióstr" to na pewno historia z fantastyki i to jeszcze pewnie pomieszana z jakąś mitologią. Byłam jednak mile zaskoczona kiedy zaczęłam słuchać audiobooka i fantastyki nie znalazłam wcale, a tej mitologii tylko trochę.

Nie miałam okazji przeczytać jeszcze żadnej z książek Lucindy Riley, ale na Empik Go był dostępny audiobook "Siedmiu sióstr" i chętnie go włączyłam, bo wiedziałam, że to historia składająca się już z kilku tomów, a ja lubię takowe.


I jakże ona mnie urzekła. Bardzo lubię kiedy książka opiera się i opisuje wydarzenia z przeszłości. Tutaj akcja jest związana z budową pomnika Chrystusa Zbawiciela w Rio de Janeiro.

Ale może od początku. W pięknej posiadłości Atlantis dorastało ze sobą sześć sióstr. Wszystkie zostały adoptowane przez Pa Salta i każdej z nich nadał on imię po Plejadzie. Siostry wiedzą, że brakuje jeszcze jednej. Nigdy nie przybyła do Atlantis. Ta zagadka nie zostaje jednak rozwiązana, bo Pa Salt umiera, ale wyprzedzając dużo czas wytycza każdej ze swych córek drogę, dzięki której poznają one swoją przeszłość.

Pierwsza z książek poświęcona jest najstarszej z sióstr, Mai. By poznać swoje korzenie udaje się aż do Rio de Janeiro, gdzie przy pomocy zaprzyjaźnionego pisarza bada historię swojej rodziny.

Książka prócz tego, że fabuła jest interesująca ma ten niewątpliwy plus, że opisuje rzeczy nad którymi raczej często się nie zastanawiamy. Nawet jeśli historia budowy ogromnego Chrystusa Zbawiciela nie została przestawiona w sposób ściśle odzwierciedlający to co naprawdę się wtedy działo, to bardzo fajnie się słucha o tym jak mógł wyglądać proces projektowania i tworzenia tak wielkiej budowli. W tą historię zostaje wkomponowana prababka Mai i to właśnie dzięki jej wątkowi dowiadujemy się jakie życie wiodły osoby, które dorobiły się na plantacjach kawy i ze zwyczajnych obywateli stały się kimś na kształt arystokracji.

Z chęcią poznam kolejne tomy, ale z tego co widzę w wersji audio dostępny jest tylko ten pierwszy. Chyba zapoluję na nie na wymianie książkowej przy okazji Poznańskich Targów Książki, ewentualnie wypożyczę z biblioteki.

Swoja drogą muszę napisać też o zabawie w wyzwanie jakie ogłosiła Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy. Niby czas trwania wyzwania to aż osiem miesięcy, jednak zadań jest ogrom.

12 lut 2020

Latarnikiem być.

Lubię próbować odnaleźć się w życiu książkowych bohaterów. Aktualnie więc musiałabym wykonywać zawód latarnika w Australii. Jakieś 100 lat wstecz w dodatku.

Kontakt z ludźmi praktycznie żaden. Dostawy jedzenia i innych rzeczy na które ewentualnie nas stać (płaca - 327 funtów rocznie) co trzy miesiące. Codzienna służba, codzienne przemierzanie schodów latarni, doglądanie wszystkiego by było sprawne i by niosło informacje czy pomoc tym co na morzu.

No nie wiem. Bohater, Tom Sherbourne, w pracy latarnika szuka ucieczki przed wspomnieniami z wojny. Poznaje Isabellę, młodą dziewczynę, która zakochuje się w nim i postanawia spędzić wraz z Tomem swe życie. Wprowadza się zatem na małą wysepkę na której stoi latarnia, którą opiekuje się jej mąż.

No nie wiem, nie wiem. Z jednej strony taka praca byłaby wybawieniem. Od wielu bezsensownych sytuacji, które dzieją się w moim aktualnym zakładzie pracy. Od pogoni za próbą nadgonienia i przeskoczenia wszystkiego. Pewnie byłaby też w pewnym sensie terapią, bo kiedy nerwy telepią mną tak, że Małż już prosi bym przestała, tam mogłabym się wyciszyć i odciąć od wszystkiego. Prosta, codzienna praca. Zero internetu. Telefonów. Dzikie morze, niebo i gwiazdy.

Nie wiem czy bym sprostała. Może i tak, bo nigdy nie miałam grona przyjaciół i nie byłam zbyt towarzyska. Myślę, że największym problemem byłoby dla mnie reperowanie tego co zepsute. Obsługa wkrętarki nie sprawia mi problemów, rozróżniam też rodzaje śrubokrętów, ale z naprawiania rzeczy wszelakich musiałabym się podciągnąć przed udaniem się na posterunek.

Dlaczego by nie?

9 lut 2020

"I jeszcze jedno...", J. Clarkson.

Kiedy uprę się na jakąś serię, bardzo chcę ją poznać. Dokupuję więc kolejne części, zazwyczaj z drugiej ręki. Zazwyczaj też jest tak, że serię zaczynam nie od tego tomu który powinien wszystko otwierać. Kiedy zaczynałam znajomość z Harrym Hole, poznałam go w "Pierwszym śniegu", a to był już siódmy tom. Z Jeremym Clarksonem było całkiem źle, bo pierwszym tomem jaki przeczytałam był ten który wydano jaki ostatni.

Dzielnie jednak nadrabiam i wczoraj skończyłam czytać drugi zbiór felietonów znanego prezentera.


By nie było nudno, wynotowałam co zabawniejsze (według mnie) fragmenty. Może i jest tego mało, ale też mam wrażenie, że Clarkson się rozkręca. Ten zbiór obejmuje okres od 11 stycznia 2004 do 18 grudnia 2005r, więc szczęśliwi Brytyjczycy nie myśleli o czymś takim jak Brexit, a Clarkson kupił sobie jakiś domek nad morzem i twierdził, że "większość czasu spędza odbierając dzieci z imprez u rówieśników. Zupełnie tak jak wy".

Niedawno podszedł do mnie pewien facet i powiedział, że naprawdę nie podoba mu się to, co wyczyniam w telewizji i że jeszcze nigdy nie zrobiłem dobrego programu, że jego żona nie wpuściłaby mnie do domu, że zerwał prenumeratę "Sunday Timesa' właśnie ze względu na mnie, i że powinienem w końcu dorosnąć.
 - Mimo to - powiedział - tak na wszelki wypadek wezmę pański autograf.

Owszem, wiem jak skracać trawę - powinienem używać tych wełnianych odkurzaczy znanych w kręgach rolniczych jako stada owiec - ale jak na litość boską zapewnia się owadom ciepło?

Jestem teraz sztucznym hipsterem.

Pogoń za marką osiągnęła już takie stadium, że w ogóle nie liczy się sam produkt. Ważne jest tylko logo. Można obecnie skorzystać z oferty rozpinanych swetrów z logo JCB i wyskoczyć do sklepu monopolowego po wódkę Kałasznikow - celny strzał w głowę gwarantowany. Ile jeszcze czasu upłynie zanim Cadbury zwiąże się z romansami, a Louis Vuitton z przemysłem samochodowym?

Nie mogę jednak znieść ludzi, których hobby polega wyłącznie na tym, by hałasować. Mówię tu o nawiedzonych motocyklistach, którzy w pogodne niedziele zjeżdżają się na wieś, by tam wytwarzać tyle hałasu, ile wlezie. Pewnego dnia uciszę to towarzystwo rozpinając w poprzek drogi drut do cięcia sera.

Jestem nikim - tak twierdzi moja ekskluzywna karta kredytowa.


A wy co czytacie?

5 lut 2020

Podsumowanie stycznia.

Do tej pory nigdy nie musiałam robić czegoś takiego jak podsumowanie miesiąca. Teraz jednak zdarzyło się tak, że styczeń był w książki bardzo obfity i pomyślałam, że wypadałoby wspomnieć o tych, które przesłuchałam czy przeczytałam, a nie pojawiły się do tej pory na blogu.

Jestem w lekkim szoku, bo w styczniu przeczytałam aż 10 książek. Od bardzo dawna, a na pewno od momentu powstania bloga nie było tak dobrego miesiąca pod tym kątem, przynajmniej ja sobie nie przypominam.

O "Pacjentce" czy o "Vox" już wspominałam wcześniej. W międzyczasie była też książka Katarzyny Nosowskiej pt.: "A ja żem jej powiedziała...".


Stercząc kiedyś w kolejce na poczcie rzuciłam na nią okiem tak raczej z ciekawości. Pierwsze wrażenie nie było zbyt pozytywne. Mało treści, za dużo obrazków, nie... Ale kiedy zobaczyłam audiobooka, stwierdziłam, że nic mi nie zaszkodzi i posłuchałam. Drugie wrażenie też nie było pozytywne. Swoją książkę czyta autorka. I nie napisała w niej nic ciekawego ani nic odkrywczego. Ot, wynurzenia kobiety, która nie może zdecydować czy chce być gruba czy nie chce być gruba.


"Zamiana", którą napisała Rebecca Fleet była dość fajnym thrillerem, jednakże jak pokazał czas dość słabo zapada w pamięć, bo nie potrafię sobie przypomnieć zakończenia. Pamiętam, że nie męczyło mnie czytanie tej książki, a historia nawet wciągnęła. To, że nie pamiętam zakończenia jednak nie zostawia po lekturze dobrego wrażenia.



"Tajemnice Korei Północnej" były książką, którą wraz z każdym przesłuchanym rozdziałem opowiadałam Małżowi. Lubimy dowiadywać się o różnych rzeczach, tym bardziej jeśli dotyczą one jednego z najbardziej zamkniętych państw świata, a takim zapewne jest ta Korea. Nie jest różowo, ale nie jest też tak szaro i buro jak można by się spodziewać. Z książki dowiecie się wielu ciekawych jak i bardzo zaskakujących rzeczy na temat tego kraju. Autorowie zapewniają też, że kwestie przedstawione w książce nie są wyssane z palca. Weryfikowali je u co najmniej trzech źródeł, bo raczej nie mogli wpaść do Korei by samodzielnie zebrać materiały. Polecam. 



"Rok 1984" George'a Orwella jest pozycją, która sprawiła mi największe trudności w całym miesiącu. Mimo tego, że podobała mi się fabuła i pomysł na książkę, to jakoś nie mogłam się w tym odnaleźć i tak naprawdę nie wiem co o niej sądzić, nawet nie potrafiłam jej ocenić na Lubimy czytać. Może po prostu słaby ze mnie polityk i społecznik?



A sam koniec były dwie książki tego samego autora, Piotra C. Tak, "Pokolenie Ikea" i "Pokolenie Ikea. Kobiety". Nie do końca jestem w stanie stwierdzić czy te pozycje miały jakąś konkretną fabułę, ani czy miały jakikolwiek sens. Prawdą jednak jest, że słuchałam ich z nijaką głupkowatą przyjemnością tak jak ogląda się te wszystkie paradokumentalne seriale. Nie polecam, ale jeśli ktoś chce poczytać jak wygląda życie w korpo i ile kobiet może zaliczyć Warszawski macho to niech się nie krępuje. Będzie wybaczone. Wszak trzeba znać i takie książki by móc rozeznać co jest dobre, a co złe.