Nie ma co wzdychać, że to ostatni tydzień wakacji i tak dalej, skoro szkołę ma się już dawno za sobą. Do pracy dzień w dzień na szóstą, plan zajęć ten sam, zmieniają się jedynie książki w słuchawkach i książki które czytam popołudniami.
Jeśli ktoś tak jak ja nie może się doczekać już jesieni to w ramach szukania tego klimatu polecam zajrzeć mu do książki pt. "Bliźnięta z lodu" autorstwa S.K. Tremayne.
Ogólnie rzecz biorąc nie wiem dlaczego sięgam po takie książki. Każdy thriller to jakaś trauma, wiadomo. Prawdziwa czy nie, ale zawsze każe się trochę nad wszystkim zastanowić i pomyśleć, że jednak choć krztyna prawdy czy realności może w tym tkwić. Tak, wiem, że to fikcja i nigdzie nie napisano, że opowieść jest oparta na faktach, ale przecież mogło się zdarzyć, prawda?
Wyobraźmy sobie, że waszymi dziećmi są kilkuletnie bliźniacze dziewczynki. Jednojajowe. Identyczne. Bliźniaczki, które lubią się bawić w zmiany tożsamości, lubią podpuszczać rodziców odnośnie tego która jest która. Pewnego dnia jedna z nich spada z balkonu. Patrzycie na nią z góry, a jedynym wyznacznikiem który określa imię martwej dziewczynki jest krzyk tej drugiej. Ale czy tak jest naprawdę?
Serio, nie powinnam czytać takich książek. Powinnam sobie zapodawać jakieś spokojne, wesołe historyjki, które zawsze kończą się dobrze, a ich okładki zdobią ładne, jasne zdjęcia. Marginesy są spore, czcionka jest duża i czyta się je na poczekaniu.
Tymczasem ja, jak zwykle, wyczytuję sobie oczy na wydaniu kieszonkowym, gdzie czcionka drobna, okładka taka sobie i jak zwykle zaczęło się od tego, że ktoś umarł.
Historia jednak jest interesująca, a i miejsce akcji ciekawe. Bohaterowie przenoszą się na samotną wysepkę z którą łączność mają dzięki pontonowi. Oczywiście, domek który należał do babci ojca zmarłej dziewczynki, jest do generalnego remontu, małżeństwo samo w sobie trochę się sypie, a córka, której dane było przeżyć pewnego dnia neguje to kim jest i oświadcza, że jest swoją zmarłą siostrą, co więcej, jej siostra ciągle z nią jest, rozmawiają się i bawią z sobą, przez co nie ma szans zaprzyjaźnić się z koleżankami z nowej szkoły.
Jestem krótko po połowie i trochę lękam czytać się dalej. Niby nic strasznego się nie dzieje, ale książka ma dość niepokojący klimat do którego autor przenosi nas już od samego początku. Zimno, wietrznie, opustoszała wysepka na której sąsiaduje się z fokami i samotną latarnią morską. Szczury. Zasięgu brak, a stacjonarny telefon szumi tak jak i woda która to otacza. W tym wszystkim rozpadająca się powoli rodzina, dziewczynka, która najprawdopodobniej zwariowała i pies.
O tego psa się boję najbardziej. A jeśli Angus (mąż i ojciec) mu coś zrobi? Autor na zdjęciu z Wikipedi wygląda na takiego, który w książce nie zawaha się na nic.
Za zimą i lodem nie tęsknie, kieszonkowych wydań z małą czcionką unikam, ale fabuła ciekawa, chciałabym przeczytać.
OdpowiedzUsuńJa też nie wiem, dlaczego ale lubię właśnie takie niepokojące klimaty :) A po przeczytaniu "Zanim umarłam" z pewnością sięgnę i po "Bliźnięta z lodu", niektórzy mówią, że Bliźnięta są jeszcze lepsze.
OdpowiedzUsuńNie czytałam tych dwóch wymienionych książek.
OdpowiedzUsuńNie lubię czytać wydań kieszonkowych meczą się oczy.
Niestety, ale nie czytałam jeszcze tych książek, ale zapisuje na listę.
OdpowiedzUsuń